Выбрать главу

Dochodziła godzina dwudziesta trzecia. Mżył drobny deszcz. Ciemności "choć oko wykol". Ze stanowiska między dwiema szalupami nad pokładem rufowym drugi oficer nie widział, co się dzieje przy windzie manewrowej i co robi trzech marynarzy, którymi ma "dowodzić", a których zaledwie zdołał zobaczyć przechodząc koło nich. Stał zagubiony w ciemności nocy, nie wiedząc, w jakim kierunku należy powtarzać usłyszane z mostku rozkazy podawane mu przez rozdzierającego sobie płuca trzeciego oficera.

Do deszczu i ciemności dołączył się wiatr. Drugi oficer poczuł się bardzo samotny w czarnej wilgotnej nocy na nieznanym statku wśród obcych ludzi. Naraz usłyszał blisko głos jednego z trzech marynarzy:

- Panie poruczniku, my na dole lepiej słyszymy rozkazy z mostku. Jak będzie wszystko zrobione, co kazali, to powiem panu porucznikowi, a pan tylko krzyknie na mostek.

- Dobrze. Dziękuję - odpowiedział drugi oficer.

Manewry przebiegały szybko i sprawnie. Gdy marynarz zameldował porucznikowi, że "rufa czysta" - to znaczy, że wszystkie liny na rufie, które łączyły statek z lądem, są już na pokładzie - "drugi" tę wiadomość oznajmił kapitanowi wesołym głosem, rozradowany, że wszystko poszło bez zająknienia. Był tak wdzięczny za doznaną przysługę, że gdy usłyszał okrzyk: "Można zejść z rufy", wyciągnął pudełko z papierosami i podsuwając je wysokiemu marynarzowi, powiedział:

- Zapalcie.

Marynarz, biorąc jednego papierosa z pudełka, zapytał uprzejmym głosem:

- Panie poruczniku, czy mogę wziąć drugiego papierosa dla brata?

- Proszę bardzo. Proszę bardzo - "drugi" był wyraźnie wdzięczny za spokojne manewry.

Tak się od tych pierwszych manewrów drugiego oficera ustaliło, że do jedynej jego funkcji na nich należało częstowanie papierosami wysokiego marynarza, który za każdym razem nieodmiennie prosił o drugiego papierosa dla brata.

Podczas jednego z następnych rejsów w Hull musiano przeprowadzić fumigację. Straszne to dla szczurów, prusaków i innych karaluchów słowo oznaczało zaklejenie papierami wszystkich otworów prowadzących do wnętrza statku i rozrzucenie przez specjalną ekipę we wszystkich pomieszczeniach substancji wytwarzającej śmiercionośny gaz, następnie zamknięcie i zaklejenie przez tę samą ekipę drzwi, przez które wyszła z pomieszczeń.

Dla załogi fumigacja oznaczała dzień odpoczynku.

W tym okresie pływało się na dwie wachty. W kubryku przed masztem mieszkało sześciu marynarzy i chłopak do ich obsługiwania. Chłopak, gdy skończył karmienie marynarzy i sprzątanie kubryku, również wychodził do pracy na pokładzie, żeby się nauczyć robót marynarskich i zostać w przyszłości marynarzem.

Służba na dwie wachty na tym statku była w istocie rzeczy niekiedy osiemnastogodzinnym dniem pracy. Każdy z marynarzy bez wahania oddałby znaczną część dobrze nawet płatnych nadgodzin w zamian za możność odpoczynku. Załoga przyjęła więc z radością zapowiedź jednego dnia wolnego od pracy w obcym porcie. Tym bardziej, że był to piękny dzień wiosenny.

Cała siódemka sprzed masztu omawiała dokładne wykorzystanie każdej chwili wolnego dnia.

Przede wszystkim śniadanie w przyzwoitej kawiarni, potem zakupy w SIX-PENCE (był to olbrzymi magazyn Woolwortha, w którym każdy przedmiot nie kosztował więcej niż sześć pensów, czyli około pięćdziesięciu naszych groszy polskich). To kupowanie w six-pensie stało się na "Rewie" nałogiem, hazardem i rywalizacją w kupieniu czegoś takiego, czego nikt inny jeszcze nie kupił na statku.

W kubryku przed masztem również nikt temu nałogowi nie potrafił się oprzeć. Kupowano więc najbardziej niepotrzebne przedmioty. Jeśli jeden z siedmiu kupił sobie kołyszącą się na drążku papugę z kolorowej masy, jakiej jeszcze inni nie posiadali, to pozostałych sześciu nie spoczęło, zanim nie uprosili któregoś ze stewardów lub palaczy wychodzących na ląd, by im koniecznie identyczne kupili. Pozostawało jednak po takiej papudze coś w rodzaju chęci zemsty, nie obce nawet ludziom sprzed masztu. Znajdowało ono wyraz w wielkim niekiedy wysiłku, by wyszukać i kupić sobie w ostatniej chwili przed wyjściem statku taką rzecz, której pozostałych sześciu nie miało. Wszystkie te bezużyteczne przedmioty wzbudzały w celnikach gdańskich odrazę. Jeśli czasem młody i niedoświadczony celnik usiłował oclić wynoszony ze statku taki przedmiot, jego właściciel nie wahał się nigdy przed znaczeniem go, pozbawiając się tym samym jedynej wartości, jaką przedmiot ten dla niego posiadał. Taką samą wartość według ludzi sprzed masztu posiadały również najwspanialsze obrazy. Wartość tę określano jako "radość oczu moich".

Fumigacja w Hull stwarzała okazję rozkoszowania się kupowaniem bez pośpiechu właśnie takich rzeczy.

Dalszy program tego cudnego dnia przewidywał odniesienie zakupionych w six-pensie skarbów do budki znajomego dozorcy przy nabrzeżu, następnie zwiedzanie miasta, parków i okolic - w dzień. Miasto dotychczas było widywane wyłącznie nocą, w najlepszym wypadku wieczorem.

Po zwiedzaniu - obiad w restauracji, wreszcie zakupy na targu owocowym i wymarsz z nimi na czterogodzinny seans w kinoteatrze. To się dopiero nazywało życie!

Siódemka sprzed masztu po zakończeniu swych prac, przebrana do wyjścia, rączo ruszyła do tea-roomu na śniadanie.

Okazało się, że śniadania na statku były zawsze znaczenie lepsze od zjedzonego na lądzie. Fakt ten jednak podniósł bardzo na duchu całą siódemkę, która nareszcie zaczęła szaleć w six-pensie.

Wiele było zadawnionych porachunków i obiecanych sobie aktów zemsty, na przykład za kupioną małpę z bananem zawieszoną na długiej gumce lub za kwiat do klapy marynarki, z którego tryskała woda za pociśnięciem ukrytej w kieszeni gumowej gałki z doprowadzoną do niej od kielicha cienką, gumową rurką. Za chęć powąchania "cudnego kwiecia" w klapie marynarki ogarnięty tą żądzą człowiek płacił zalaniem mu oczu wodą. To było bardzo zabawne.