Do makabrycznych wystąpień należała demonstracja trupich czaszek - małej i dużej. W jednej ręce trzymając wysoko mniejszą czaszkę, głosem pełnym przejęcia i wiary w to co mówi, wyjaśniał, że jest to oryginalna czaszka Goethego, gdy tenże miał lat jedenaście.
- Na czaszce - mówił Mistrz wodząc palcem po sklepieniach nad oczodołami - już w tym okresie widać zapowiedź genialności, w całej rozciągłości potwierdzają o tu właśnie leżąca większa czaszka poety, którą udało mi się zachować wyłącznie dla siebie.
Ten program szybko się wszystkim znudził. Mistrz musiał przejść do spraw aktualnych. Demonstrując małą drewnianą rozpórkę do zabezpieczania szyb przed rozbiciem po otwarciu okna i drewnianą linijkę półmetrową z podziałką milimetrową Mistrz objaśniał, że jest to instrument przez niego niedawno wynaleziony; rozwiązywanie rachunku różniczkowego i całkowego za pomocą tego instrumentu jest dosłownie igraszką dla dzieci.
- Proszę państwa, funkcja jest w mojej lewej ręce, a funkcja pochodna w prawej ręce. Jeśli przesunę swą funkcję pochodną, która dozna pewnego przyrostu, to i jej funkcja również dozna odpowiedniej zmiany. Różnice przy przesuwaniu były tak niezmiernie małe, że nie możemy ich nawet nazwać "różnicami", lecz "RÓŻNICZKAMI".
Jeśli przechodzą przez krańce linijki, to przechodzą przez swe wartości maksymalne i minimalne. Inaczej mówiąc, jeśli pochodna funkcji równa się zeru, przykładam mniejszą część mego uniwersalnego suwaka do jednego z końców linijki, wówczas moja funkcja przechodzi przez minimum lub maksimum, które - jak wspomniałem - każde dziecko odczyta na linijce.
Jeśli krzywo trzymam linijkę, posuwając mniejszą część suwaka jako styczną - to prowadzę styczną do krzywych, a wszyscy państwo widzą dokładnie kierunek stycznej.
Jeśli do suwaka dodam zwykły kieszonkowy zegarek i zanotuję momenty, w których kolejno znajdowała się moja mniejsza część suwaka, to znajdę zależność drogi y od czasu x, a moja pochodna oznacza prędkość w danym czasie x.
Jak szanowni państwo obserwowali, wszystko odbyło się tak szybko, że ruch ten państwo mogą uważać za jednostajny.
Jeszcze parę słów o tajemniczej CAŁCE. Jak państwo nie zdążyli nawet zauważyć, różniczka była przyrostem nieskończenie małym funkcji. Cała moja funkcja to suma przyrostów. W ten sposób możemy znaleźć długość linii krzywych i pól mojej linijki. W tym wypadku dokonalibyśmy wspólnie CAŁKOWANIA, naturalnie w oznaczonych granicach, a rachunek całkowy jest odwrotny do różniczkowego. Czego państwu, dowiódł mój suwak uniwersalny.
Nie mniejszym powodzeniem od żonglerki pojęciami matematycznymi cieszyły się wyczyny Mistrza z kulą do ciskania. Ciężka, kilkufuntowa kula toczyła się jak żywa z jednej ręki wzniesionej i wykręconej do tyłu, tworzącej jak gdyby ramię krzyża nad katedrą, przetaczała się nad łokciem, wtaczała się na bark i nad ugiętą w tym momencie szyją przechodziła na drugi bark, by po wyciągniętej drugiej ręce, tworzącej ramię krzyża pochylone ku podłodze, znów przetoczyć się nad łokciem i wpaść w rozstawione palce drugiej ręki.
Teraz Mistrz podnosił rękę trzymającą kulę do góry i kula zaczynała się toczyć z powrotem w kierunku zachęcających ją do tego palców tej ręki, z jakiej bieg swój rozpoczęła. Był to najbardziej efektowny numer, który dawał mu całkowicie zasłużony tytuł "Mistrza Wielkiej Magii".
W miarę jak kończyła się zima, przybywało dnia i przybywało coraz więcej nauki na kursie. Coraz mniej poświęcano czasu na hobby. Niektórzy uczyli śnię do późna w nocy, inni wstawali o godzinie czwartej rano. Woźny, pełniący służbę w nocy w gmachu, otrzymywał ze zbliżaniem się egzaminów coraz więcej kartek, na których z małymi zmianami dotyczącymi szczegółowych danych, widniał następujący tekst: "Panie Majorowski, proszę mnie obudzić o godzinie czwartej rano. Sypialnia siódma, drugie łóżko od ściany z prawej strony".
Te stosy kartek oznaczały, że trzeba albo umieć, albo opuścić szkołę - innego wyjścia nie było. Szkołę zaczynało na kursie trzydziestu. Dotychczas kończyło ją, poczynając kolejno od daty otwarcia, piętnastu, trzynastu, dziewięciu, siedmiu.
Należało więc umieć. Egzaminatorzy byli tak samo bezwzględni jak morze, które nie uznawało powiedzenia "jakoś to będzie".
Egzaminów bali się wszyscy. Każdy mógł się potknąć przy wyprowadzaniu wzoru z dewiacji lub astronawigacji, ale nieunikniona klęska wisiała nad Mistrzem Magii. Mistrz z łatwością żonglował różniczkami, lecz nie mógł opanować języka angielskiego.
Już na pierwszym kursie koledzy radzili mu, by został zięciem wykładowcy języka angielskiego, kapitana austriackiej marynarki wojennej, żonatego z Angielką, którego córka Betty cieszyła się ogromnym powodzeniem. "Ona jedna - mówili - może ciebie uratować od ścięcia na egzaminie, jeśli powie ojcu: mój ci jest, mój ci jest. Byłoby zupełnie tak, jak w Krzyżakach. Betty mogłaby odegrać rolę Danusi, a ty Zbyszka".
Niestety. Zainteresowania Mistrza szły w zupełnie innym kierunku, wobec czego jedyna droga ratunku, jaką widzieli koledzy, została zamknięta z powodu jego samobójczej miłości skierowanej nie do Betty. Był to "śmiech przez łzy", ale tylko do momentu, w którym trzeba było zdawać egzamin.
Mistrz znał alfabet angielski, ale nie miał pojęcia, którą literę jak się wymawia. Czytając tekst angielski wymawiał wszystkie słowa tak, jak gdyby czytał słowa rdzennie polskie. Od dzieciństwa przyswojonej litery "i" jak "i" nie potrafił zmienić na "aj".
"Z jakiej racji AJ?" - to była dla niego prawdziwa magia.
Nie wszyscy koledzy mogli dorównać Szklanemu Człowiekowi w umiejętności opanowania zasad wymowy, gramatyki i składni angielskiej, uznając niektóre z nich za zbyt zawiłe. Ale Mistrz dystansował nawet tych najsłabszych - wszystko, co dotyczyło nauki języka angielskiego, było dla niego już nie zawiłe, ale wręcz, jak sam to określał, mgliste i nieuchwytne.
Pomimo nieuniknionej, i oczywistej dla wszystkich, klęski Mistrz Magii postanowił jednak walczyć. Szykował się do egzaminu pisemnego.