Выбрать главу

Za przykładem sławnego Beebe'a, który w tym okresie zanurzył się na niemal tysiącmetrową głębokość w skonstruowanej przez siebie batysferze, wędrowałem myślami po jeszcze większych głębokościach w pogoni za wspaniałymi rybami głębinowymi. Najbardziej podobała mi się ryba nazwana CHIMERA MIRABILIS, wyłowiona po raz pierwszy przez Norwegów z głębokości prawie dziewięciuset metrów koło Wysp Owczych. Tułów tej ryby, barwy brązowej, przypominający węgorza, przechodził w zakończenie podobne do bicza; skrzele były zielonkawe, a płetwy kształtu skrzydeł motyla – fioletowo-niebieskie. Ryba nie była zbyt wielka - miała siedemdziesiąt sześć centymetrów długości - ale oko jej było olbrzymie, podłużne, z szafirową tęczówką i złocistą źrenicą. Wygląd ryby całkowicie usprawiedliwiał jej nazwę: Chimera - znaczy "pomysł nieprawdopodobny, wylęgły z urojenia". Ta była w dodatku Mirabilis - "godna podziwu i zachwytu".

Jednego dnia moje "studia" nad rybami głębinowymi przerwane zostały pukaniem do drzwi. Przyszedł bosman z jednym z marynarzy. Bez długich wstępów objaśnił, że chcą urządzić przejście równika jak można najbardziej uroczyście. Prosili, żebym omówił sprawę z kapitanem, zgodził się być Posejdonem i w ogóle zajął się całą imprezą.

Statkiem naszym dowodził kapitan "Domejko". Od czasu zbudowania nowych transatlantyków kompania dobrała dwóch kapitanów o podobnych nazwiskach, co stanowiło źródło nieustannych nieporozumień. W związku z tym jednego przezwano "Domejką", drugiego "Dowejką". Były to dwie prawdziwe "perły" w skarbcu opowiadań, jakie krążyły po mesach ha wszystkich statkach naszej kompanii.

Obaj kapitanowie pochodzili z zaboru wschodniego. Życie spędzili na morzu. Do szkół polskich nigdy nie uczęszczali. Kapitan Domejko, nie mając zdolności lingwistycznych, tworzył na poczekaniu nowe słowa i dziwił się bardzo, jeśli natychmiast nie był zrozumiany. Chcąc wyrównać braki z dziedziny literatury i historii polskiej - czytał wiele. Ale myliło mu się często wszystko: kolejność faktów historycznych, autorzy i tytuły przeczytanych książek. Walka kapitana z własnymi brakami w zakresie wiadomości wzbudzała szacunek, co nie przeszkadzało, iż był on stałym tematem najweselszych opowiadań, którym zawdzięczał swą dużą popularność.

Gdy na przykład nowy oficer pierwszy raz usłyszał na mostku wypowiedziane przez kapitana zdanie: "Ticha idim, psia wełna, a okrentu świetlanego jak nie widat', tak nie widat"' - długo łamał sobie głowę, zanim się domyślił, że: "statek idzie wolno i dotychczas nie zobaczyliśmy latarniowca".

Na urządzenie ceremonii chrztu równikowego kapitan Domejko zgodził się natychmiast, ale pod warunkiem:

- Nu, żeby tylko porządek był! Pasażerski że statek, porządek byt' musi!

Na punkcie porządku i czystości kapitan Domejko był pedantem. Dbał o wygody pasażerów i dobrą ich opinię o statku bez względu na klasę, którą zajmowali. Najmniejsze niezadowolenie ze strony pasażerów, które doszłoby do wiadomości kapitana, mogło rozpętać ulewę "wyrazów własnych" na głowy szefów działów - starszego oficera, starszego mechanika, intendenta lub szefa kuchni. Poza tym pływało się "ticho i spakojnie".

Rytuał uroczystości równikowych był nam znany i nie nastręczał trudności. Jednej rzeczy należało przypilnować - żeby nie przebrano miary i nie skrzywdzono tych, których się będzie golić i chrzcić. Na nieprzewidziane przeszkody natrafiliśmy przy podziale ról. Wszyscy "sprzed masztu" chcieli bez wyjątku występować. Należało dla każdego znaleźć "funkcję". Najsmuklejszym przydzielono role nereid. Najładniejszy chłopak został Amfitrytą. Z trytonami sytuacja się zagmatwała: okazało się, że wielu marynarzy przygotowało już sobie kostiumy diabłów i o trytonach nikt nie chciał słyszeć. Jeden tylko przyszykował kostium trytona uszyty ze starej ceraty. Dobił jednak wszystkich marynarz, który miał kiedyś nieszczęście przebywać na "Dzikim Zachodzie". Posiadał strój kowboja, lasso i umiał się tym lassem posługiwać. Postanowił, że będzie z Posejdonem występował jako... kowboj. Nic go nie obchodziło tłumaczenie, iż Posejdon nigdy kowboja na oczy nie oglądał: "Będę kowbojem albo za burtę wyskoczę!"

Trzeba się było zgodzić: będzie wyszukiwał tych, któray się kryją, będzie ich łapał na lasso i dostarczał diabłom.

Zaledwie skończyła się sprawa z "kowbojem" wynikła nowa z cieślą: Diabłem nie będzie. Trytonem nie będzie, ale musi być w orszaku - bo jest cieślą! Musi być kimś starszym ze względu na to, że "pan porucznik rozumie: jestem cieślą!"

Cieśla miał prawie dwa metry wzrostu i muskulaturę przedpotopowego jaskiniowca. Włosy żmijowato opadały mu na czoło i to jedno przypominało nieco Greka.

__ Mówić też nic nie będę - oznajmił - bo się pomylę!

Bosman usiłował odwieść cieślę od zamiaru występowania, ale cieśla odpowiedział, że to przez zazdrość, bo sam bosman nie występuje, gdyż nic nie potrafi, tylko ludzi ganiać.

Olśniła mnie myśl, że w oceanie spędził wiele lat swego życia Hefajstos, muskularny olbrzym z młotem w dłoni. Cieślą można było pokazywać jako atletę. Spytałem, czy będzie mógł ubrać się w kawał jakiegoś futra i sporządzić sobie olbrzymi młot. Nic przy tym nie będzie potrzebował mówić. Cieśla poweselał. Oświadczył, że ma starą bekieszę podbitą futrem, to sobie potrzebny kawałek wykroi.

Z astronomem, golibrodą i lekarzem nie było już trudności.

Mieliśmy przeszło siedmiuset pasażerów do Południowej Ameryki, w większości Ukraińców jadących do Argentyny. Wszyscy pasażerowie wiedzieli już, że na równiku zobaczą prawdziwe widowisko. Nasi domorośli "artyści" byli zgodni co do jednego, że widowisko MUSI wypaść wspaniale. Żeby zaś wypadło "wspaniale", należało uplanować jakąś akcję, ułożyć jakiś scenariusz. Cała ta gromada "artystów" musiała działać wspólnie, inaczej PORZĄDEK nakazany przez kapitana mógł być zagrożony.