Gdynia. W domu depeszy nie otrzymano. Znów Kanał Kiloński, Dakar, Rio de Janeiro, Santos, Rio Grandę do Sul, Montevideo, BUENOS AIRES.
Gdy po powrocie asystenta maszynowego z lądu w Buenos Aires koledzy wpadli do jego kabiny, zastali go siedzącego nad olbrzymią paką mydła, którego znaczna część już była pokrojona na płatki.
- Co ty robisz? - krzyknęli obaj, "drucik" i elektryk.
- Widzicie, co robią. Szukam prawdziwego złotego klucza.
- Oszalałeś - wyszeptał elektryk.
Asystent maszynowy popatrzył na niego z pobłażliwie lekceważącym uśmiechem i powiedział:
- Cóż TY możesz na ten temat powiedzieć? TY, który nigdy w życiu nie byłeś milionerem?
KAZIO
Transatlantyk wyszedł z Gdyni, zabrał w Kanale Kilońskim pasażerów z Danii i Niemiec, a z redy Cherbourga Francuzów i położył się na kurs wiodący na południe - do Buenos Aires. Życie na statku wpadło w rytm wacht morskich.
Czterdziesty równoleżnik szerokości północnej zabarwił czerwonym winem wodę do picia we wszystkich jadalniach i mesach. W miarę posuwania się na południe stawało się coraz cieplej i spokojniej, a ocean upodobniał się do szafirowo-lustrzanej tafli, nad którą ukazywały się co chwila gromady latających ryb.
Po każdej podróży do Południowej Ameryki zwiększała się liczba pasażerów-cudzoziemców, gdyż zadowoleni z podróży woleli ją odbywać na polskim transatlantyku aniżeli na statkach rodzimych armatorów. Agencje konkurencyjnych linii okrętowych pomawiały nas o rozrzutne prowadzenie kuchni, której dewizą było hasło jej szefa: "Jeśli chcemy mieć pasażerów - to każdemu dajmy, co lubi".
Z tego samego miasta co szef kuchni pochodził również szef prowiantury zwany Plamoznikiem. Obaj szybko porozumieli się ze sobą i wpadli po prostu w hazard w dogadzaniu pasażerom. Oczywiście przyczyniało to niemało kłopotów przy zaopatrywaniu statku i przyrządzaniu posiłków.
Najwięcej jednak, według opinii samych pasażerów, przyciągała ich domowa atmosfera panująca na transatlantyku we wszystkich trzech klasach. Wielu emigrantów cały okres podróży statkiem uważało za normalną podróż końmi i nie dało się nakłonić do zdjęcia na noc olbrzymich butów z cholewami wyczyszczonymi smarem i spało w nich na śnieżnobiałej pościeli. Stewardesy bolały nad tym i drżały na myśl o inspekcji, ale nigdy nie "zdejmowały z twarzy" uprzejmego uśmiechu. Niekiedy przychodziły im z pomocą tropikalne upały, ale i one często okazywały się bezsilne. Niektórzy emigranci przezwyciężyli żar słońca - przetrwali całą podróż w butach.
Po przejściu burzliwej Zatoki Biskajskiej wielu pasażerów, którym i początkowo koja wydawała się najmilszym miejscem na statku, zjawiło się naraz w salonach i na pokładzie, tak jak gdyby przed chwilą zostali zaokrętowani. Dotychczas byli znani wyłącznie stewardesom, stewardom i lekarzowi okrętowemu.
Pewnego takiego słonecznego dnia o godzinie piątej po południu jedna z pasażerek kabinowych zgubiła gdzieś synka. Personel hotelowy, a potem i pasażerowie, szukali po wszystkich zakamarkach statku trzyletniego chłopczyka ubranego w marynarski mundurek. Od godziny "szalało" już poszukiwanie. Żywy udział brała w nim rodzina duńska złożona z matki, ojca i dwóch córek - przystojnych i zgrabnych. Młodsza, osiemnastoletnia, zwracała na siebie uwagę oczami, jedno z nich było koloru bursztynu, a drugie - chabru w zbożu. Dunki energicznie zabrały się do poszukiwań; zrozpaczoną matkę zaprowadziły podczas podwieczorku do salonu i przedstawiły ją i jej sprawę kapitanowi.
Kapitan całe swoje życie spędził na morzu, z tego młodość w ekspedycjach polarnych, dał nawet swoje nazwisko jednej z bardzo wielu nowo odkrytych wysepek podbiegunowych. Mając do czynienia z wieloma językami, nauczył się rozwiązywać wszelkie trudności z tej dziedziny bez słowników, tworząc na poczekaniu nowe słowa. Jeszcze szybciej dawał sobie radę z trudnościami życiowymi, stosując metodę przeczekania.
Teraz w swoisty sposób wyraził matce przekonanie, że dziecięciu nic nie jest.
- Nu, a pani ja powiem - ticha czekat'. Pani wypiji kawy i chętnie pośmieji się z nami, a dziecko jak jeść zechce, to i przyjdzi. Ja też mam dwoje dieti i wiem, co mówię. Pani dziecko też jeść potrzebuje. A? Nu, prawda?
Matka dała się przekonać i pozostała w salonie, obie Dunki wyruszyły jednak na poszukiwania.
W tym pamiętnym dniu, piętnaście minut po godzinie szesnastej zjawiła się na mostku podczas wachty starszego oficera, figurynka w postaci malutkiego marynarza w długich marynarskich spodniach i bluzie z kołnierzem. Chłopiec podszedł do starszego oficera, szurgnął nóżką i przedstawił się:
- Jestem Kazio. Czy mogę popatrzeć przez okno?
Na mostku, z obydwu stron, były oszklone nadbudówki zasłaniające oficerów od deszczu i wiatru. Pod oknem wychodzącym na dziób statku wisiał opuszczony duży stół z mahoniowych desek, na którym, przy przechodzeniu cieśnin, rozkładało się niekiedy mapy. Przeważnie jednak stoły te służyły do ustawiania posiłków przynoszonych dla oficerów wachtowych w morzu, przy czym kawę i ciasta przynosiło się nie tyle dla posilenia się, ile dla "skrócenia czasu". Jedynie zimą, na północnym Atlantyku gorący bulion podawany z "wytwornościami" z francuskiego ciasta krzepił oficerów naprawdę.
Kazio był tak ujmujący i wytworny, że starszy oficer natychmiast podniósł stół do góry i usadowił na nim chłopca. Chłopczyk przylgnął noskiem do szyby i czekał na ukazanie się obiecanych przez oficera srebrnych aeroplaników. Miały one wylatywać z wody. Właśnie ukazała się ich cała eskadra. Były to szafirowo-srebrne latające rybki.
Kazio nie wierzył początkowo własnym oczom, a potem prosił, by mu dać do zabawy "chociaż jeden, najmniejszy aeroplanik".
Od tej chwili chłopiec zatracił poczucie czasu i wciąż tylko czekał na latające rybki, a w przerwach opowiedział starszemu oficerowi, że dzisiaj po raz pierwszy wyszedł z mamusią na pokład, i że oboje chorowali, że wracają do tatusia w Argentynie i mamusia przedtem jeszcze chorowała, i że musieli jechać do Polski, aby mamusia wyzdrowiała.
- A czy mamusia wie, gdzie ty jesteś? - zaniepokoił się starszy oficer.
- MAMUSIA ZAWSZE WIE, GDZIE JA JESTEM - odpowiedział z przekonaniem Kazio.