Выбрать главу

- Wracamy. Jestem niespokojna o Kazia.

Za chwilę znaleźli się na miejscu. Cała ulica była zatłoczona ludźmi, a przed hotelem stała długa drabina straży pożarnej. Z trudem przecisnęli się przez tłum do hallu. Na widok Kazdas-Mamy właściciel hotelu z okrzykiem "Senora/ Senora!" rozpoczął swą opowieść o wypadkach, jakie miały miejsce podczas jej nieobecności.

Z szybko wypowiadanych słów i gwałtownej gestykulacji można było się domyślić, że pokojówka widząc śpiącego Kazia, wyszła na korytarz i zamknęła drzwi na klucz. Kazio obudził się i wyruszył na poszukiwanie mamy, a że drzwi były zamknięte - wyszedł oknem na gzyms i stojąc nad ulicą wołał z góry: MAMA!

Przechodnie natychmiast zorganizowali na ulicy zabezpieczenie, gdyby chłopiec zdecydował się skoczyć, i zaalarmowali straż pożarną. Kazias-Mama słuchała tego strasznego opowiadania w milczeniu, kiedy na schodach prowadzących z hallu na piętra ukazał się Kazio

w koszulce i w asyście personelu hotelowego. Na widok matki uśmiechnął się i zawołał radośnie:

_ MAMA!

Razem z tym słowem spłynęło na cały tłum uczucie ulgi. Ludzie uśmiechali się, a wszyscy byli tego samego zdania, do którego doszła podczas podróży załoga transatlantyka, a potem właściciel hotelu: CHIQUILLO FANTASTICO. Wspaniały chłopiec...

CZCICIEL SŁOŃCA I SANKILOTA

Vitoria była jedynym portem na całym szlaku od Gdyni do Buenos Aires, w którym stosowano "fertoing" - postój na dwóch kotwicach, by utrzymać się w jednym miejscu wbrew zmiennym prądom o sile dochodzącej do pięciu węzłów. Postojowi towarzyszyły nieodmiennie klątwy mechaników czuwających w rozpalonej maszynowni, zawsze gotowej do manewrów, by nie dopuścić do okręcenia się dookoła siebie łańcuchów kotwicznych. Do "błogosławieństw" dołączały się życzenia oficerów nawigacyjnych gotujących się na zmianę na mostku w ukropie Espirito Santo.

Załodze wydawało się, że "Kościuszko" stoi na dnie krateru wypełnionego wrzącą lawą. Wszystkie czynności w czasie gdy słońce znajdowało się blisko zenitu, odbywały się w zwolnionym tempie. Żar zmieniał mundury i bieliznę w coś, co było na granicy gorącej cieczy i czegoś niby stałego, co ledwie utrzymywało nadany uprzednio kształt. Pot przeżerał skórę, żłobił w niej bruzdy. Nie pomagał i nie uśmierzał dolegliwości puder "Be-Be", którym obficie przysypywaliśmy odparzone miejsca.

W Vitorii przestaliśmy się dziwić, że do pracy przy załadunku kawy wynajmowano w portach brazylijskich trzykrotnie więcej robotników, niż było ich potrzeba.

Nim przyszliśmy po raz pierwszy do tego portu, nie mogliśmy zrozumieć nieskomplikowanego brazylijskiego sposobu tłumaczenia konieczności posiadania podczas pracy na statku potrójnej ilości ludzi. Gdy ręka drugiego oficera ani rusz nie mogła stwierdzić podpisem, że stu siedzących na pokładzie i nic nie robiących przez cały dzień atletów jest zatrudnionych przy załadunku kawy, rzecznik agenta usiłował mu to wyjaśnić zadając pytania, na które sam natychmiast odpowiadał:

- Jeśli robotnik, dźwigający sześćdziesięciokilowy worek kawy, zaniemoże, kto wówczas załaduje kawę? Naturalnie, że zastępca! A czy zastępca nie może zachorować? Może! Kto wówczas załaduje kawę? Drugi zastępca!

Ta argumentacja nie przekonywała jednak "drugiego" i problem musiał rozstrzygać kapitan.

Po dwóch godzinach pierwszego naszego postoju w Espirito Santo drugi oficer dziwił się, że zamiast potrzebnych sześćdziesięciu ludzi przyszło tylko stu osiemdziesięciu. Bez wahania podpisałby konieczność wynajęcia sześciuset.

Vitoria była ostatnim portem Ameryki Południowej, do którego zachodził "Kościuszko" w swej podróży powrotnej do Gdyni, rozpoczynanej od wyjścia z Buenos Aires. Raz zdarzyło się, że do Yitorii przyszliśmy z pełnymi już prawie ładowniami, a czekał na nas spory ładunek kawy. Zdecydowaliśmy się umieścić ją w wolnych pomieszczeniach pasażerskich. Wywołało to rewolucję wśród miejscowych załadowców. Pół dnia stracił "Kościuszko" na komisyjne mierzenie odległości dźwigów okrętowych do miejsc w kabinach, gdzie zamiast Vitoria - sam dźwięk nazwy tego portu przyprawiał całą załogę transatlantyckiego statku pasażerskiego "Kościuszko" o duszności, bezwład ciała i gorące poty. Nikt z załogi nie miał też wątpliwości, że właśnie w tym porcie pierwotnie noszącym nazwę Espirito Santo (Duch Święty) miał miejsce wypadek z anegdoty chętnie opowiadanej w Brazylii:

Gdy jeden z Brazylijczyków konał na łożu, zjawił się u niego sąsiad. Widząc go dogorywającego spytał:

- Co ci jest?

- Umieram! - wyszeptał konający.

- Z jakiego powodu?

- Z głodu!

- Ach! - zawołał dobry sąsiad - za chwilę przyniosę ci fasoli. Konający usiadł na łożu i czekał na pokarm. Po chwili wpadł sąsiad z miską fasoli. Umierający ożywił się i uśmiechnął.

- Musisz ją sobie tylko sam ugotować - powiedział sąsiad.

- O! Co to, to nie! - jęknął konający.

Położył się ponownie i spokojnie oczekiwał śmierci.

Wielu członków załogi "Kościuszki" było świadkami analogicznego niemal wypadku - i to na naszym statku.

Po opuszczeniu Rio de Janeiro transatlantyk dochodził niemal do dwudziestego stopnia szerokości południowej i czterdziestego stopnia długości zachodniej. Następnie skręcał pomiędzy dwie wyspy - Ilha de Bois oraz Pedra da Baleia, za które nie sięga już ożywczy klimat oceanu. Zaczynało się tu gorące tchnienie Ducha Świętego - Espirito Santo - unoszącego się nad ukrytym wśród gór zlewiskiem trzech rzek: Santa Maria, Crubixa i Marinbo.

W tę mieszaninę trzech rzek "Kościuszko" rzucał jedną kotwicę, potem luzując jej łańcuch zmieniał swój kurs o sto kilkadziesiąt stopni i posuwał się, dopóki starczyło łańcucha rzuconej kotwicy. Wtedy rzucał drugą. Następnie wybierał łańcuch pierwszej kotwicy, popuszczając jednocześnie łańcuch drugiej, tak długo aż się znalazł w połowie drogi pomiędzy obu kotwicami.

pasażerów podróżować miała kawa, oraz na przeliczanie opłacalności całej imprezy wobec gigantycznych kosztów przeniesienia każdego worka z pokładu do kabiny w gorącym powietrzu Espirito Santo.