Выбрать главу

Żar Vitorii roztapiał nawet wszelkie konflikty wynikające z zastarzałej niezgody pomiędzy pokładem i maszyną. Starszy oficer, czwarty oficer oraz bosman beznamiętnie patrzyli, jak palacze, wychodząc z piekła kotłowni zostawiali za sobą na nieskalanej czystości pokładzie ślady stóp. Ani słowem też nie reagowali, gdy na wyczyszczonych do "niemożebności" relingach opierali czarne, spływające potem łokcie lub stawiali wilgotne od potu pantofle na śnieżnobiałych prętach ogrodzeń pokładów, których nazwa okrętowa "gelendry" przypominała prawie że nazwę kwiatów.

Kilku marynarzy było świadkami niewątpliwego cudu, kiedy to bosman Manowski na widok dwóch palaczy, którzy czarnymi, ociekającymi potem plecami oparli się o lśniącą białym lakierem ścianę nadbudówki rufowej, niszcząc wielogodzinną pracę załogi pokładowej, tylko ustami poruszył, jak gdyby szepcząc słowa przebaczenia odwiecznym nieprzyjaciołom. Świadkowie roznieśli wieść po całym statku i wówczas dopiero stało się zrozumiałe, dlaczego cztery wieki temu Vasco Fernando Coutinho nazwał to miejsce Espirito Santo. Z biegiem czasu nazwa portu rozszerzyła się na okoliczne ziemie, a sam port, dzięki zwycięstwu odniesionemu w nim przez kogoś nad sobą, podobnie jak to miało miejsce z bosmanem, przemianowany został na Yitoria. Tak się nam przynajmniej wtedy zdawało. Stary port Espirito Santo istnieje zresztą po dziś dzień i nosi nazwę Villa Velha - Stare Miasto.

Kiedy słońce w południe stawało nad Yitorią w zenicie, żar wydłużał otaczające ją wzgórza. Wydawało się wówczas, że są one niebotycznymi górami. Pokłady i łodzie ratunkowe zlewane były bezustannie wodą. Kadłub statku i nadbudówki nagrzewały się tak mocno, że utrzymanie na nich dłoni było nieprawdopodobieństwem. Tajemnicą było dla nas na pokładzie, w jaki sposób wytrzymali w tej temperaturze kucharze oraz załoga maszynowa. Za pożywienie służył wszystkim wyłącznie sok z pomarańcz. Pomarańcze brazylijskie mają zielonkawe łupiny pokryte czarnymi cętkami. Leżą na targach w dużych stertach i można je nabyć za bezcen.

Espirito Santo nie uznaje ani brzasku, ani zmierzchu, jedynie - dzień i noc. Po zachodzie słońca gwałtownie zapadają ciemności. Statek, który ma zamiar ładować w nocy, musi być do tego przygotowany jeszcze za dnia. "Kościuszko" był zaopatrzony na tę okoliczność w tak zwane "słońca". Były to metalowe półkuliste reflektory, pomalowane z zewnątrz na czarno, wewnątrz zaś - białą farbą. We wnętrzu każdego reflektora znajdowały się oprawki, w które wstawiało się bardzo silne żarówki. By nie uszkodzić żarówek, "słońca" posiadały siatki ochronne z drutu, napięte na obramowaniu. Do środka czaszy  dołączony  był  kilkunastometrowy  kabel  zakończony wtyczką.

Tego pamiętnego dla załogi dnia, w którym miał miejsce "analogiczny" do brazylijskiej anegdoty wypadek, drugi oficer polecił starszemu marynarzowi Władkowi przygotować dodatkowe "słońce" w trzeciej ładowni.

Władek, przygnany na morze opowiadaniami Londona i Conrada, im dłużej był na statku, tym więcej się z tego cieszył. Nikt nigdy nie widział go rozgniewanego czy nadąsanego. Nigdy nie był zmęczony. Zawsze uśmiechnięty, z zadartą głową i przymrużonymi oczami przejęty był swą funkcją starszego marynarza oraz specjalisty od bawełny i kawy.

"Drugi" uważał, że Władek ma twarz "czciciela słońca". Opierał to na podobieństwie, jakie dostrzegł pomiędzy wyrazem twarzy Władka i widzianą kiedyś u jednego z naszych konsulów wazą w kształcie głowy ludzkiej, której oczy zdawały się wpatrywać przez przymrużone powieki w jasne, niczym nie osłonięte słońce. Konsul delektował się posiadaną wazą, snując domysły, że była ona kiedyś naczyniem ofiarnym czcicieli słońca z Ameryki Południowej. Drugi oficer, ilekroć był u konsula z wizytą, patrzył na wazę i doznawał złudzenia, że ma przed sobą twarz starszego marynarza Władka, nawet w nocy "widzącego słońce" przez swoje zawsze przymrużone powieki. Władek z nieodmiennym wyrazem radości na twarzy meldował na przykład, że zapomniał odseparować partie skór solonych zabieranych z Buenos Aires, która to wiadomość mogła uśmiercić bardziej nerwowego oficera ładunkowego, albo zawiadamiał, że tłuste krople smaru z bloku zawieszonego wysoko na bomie ładunkowym właśnie kapią na nowy, biały mundur rozmawiającej z nim osoby. Nic o tym nie wiedząc, starszy marynarz Władek nosił przydomek "czciciela słońca".

Była godzina szesnasta, gdy Władek zabrał się do zainstalowania dodatkowego oświetlenia w trzeciej ładowni. Przyniósł "słońce" z magazynu bosmańskiego, wyklarował swoje kable i spuścił je do ładowni. Następnie z wtyczką w dłoni ruszył po trapie na pokład spacerowy do najbliższego gniazdka, by włączyć prąd. Wsunął wtyczkę; do gniazdka, zszedł powoli do ładowni i uchylił z lekka czaszę reflektora. Światła nie było. Władek musiał wyszukać w czeluściach rozpalonej maszynowni kogoś, kto włączyłby prąd do linii, na której znajdowało się gniazdko z podłączonym "słońcem".

Pomimo że słońce zniżyło się prawie do wierzchołków gór otaczających piekielny krater, na którego dnie stał zakotwiczony "Kościuszko", upał panował straszliwy. Marynarska bluza Władka była mokra od potu. Wyglądał, jak gdyby przed chwilą wyszedł w niej spod największej tropikalnej ulewy. Oszczędzając więc siły, Władek w zwolnionym tempie udał się na poszukiwanie dyżurnego asystenta maszynowego, który po godzinach służbowych zastępował również i elektryka okrętowego. Znalazł go w maszynowni pod nawiewnikiem, usiłującego wyobraźnią wyczuć strumień chłodnego powietrza, jakim zawsze się można było orzeźwić, gdy statek znajdował się w morzu.

Służbę w maszynie pełnił w tym czasie asystent należący do statkowego "Klubu Sankilotów". Była to miniatura paryskiego klubu o tej samej nazwie, do którego mogli należeć wyłącznie ludzie o wadze większej lub przynajmniej równej stu kilogramom, po francusku - cent fcilos. Brzmiało to "sankilo", jak echo szyderczej niegdyś nazwy sansculottes, sankiuloci, nadanej przez arystokrację francuską proletariatowi rewolucyjnego Paryża i oznaczającej ludzi biednych, nie noszących nakazanych ówczesną modą, krótkich, aksamitnych, obszytych koronkami spodni (culottes).