Выбрать главу

- W porządku!

Głowa sankiloty opadła bezwładnie na piersi. Z jednej ręki wysunęła się krawędź "słońca" i wówczas dopiero zobaczył, że w wymalowanym na biało wnętrzu czaszy reflektora... nie było ani jednej żarówki.

Władek, biorąc z magazynu zapasowe "słońce", zapomniał sprawdzić, czy są w nim żarówki.

Olbrzymie ciało asystenta oparło się o drabinę. Patrzącym na to wszystko dech zaparło w piersiach.

I naraz jasne się stało, że nikt nie może walczyć z Espirito Santo. W żarem przepojonym powietrzu umarł Brazylijczyk, ponieważ nie miał sił ugotować sobie fasoli; "czciciel słońca" - starszy marynarz Władek z parowca "Kościuszko" - pozostał przy życiu, ponieważ sankilota nie miał siły go zabić.

POŻAR NA ATLANTYKU

Rio de Janeiro było ostatnim naszym portem w Ameryce Południowej. W drodze powrotnej do Europy musieliśmy przejść teraz w poprzek cały Atlantyk. Po szeregu portów, poczynając od Buenos Aires kończąc na Rio de Janeiro, do których zachodziliśmy po ładunek lub pasażerów, po okresie ciągłych manewrów wejściowych, chwytania ładunków, manewrów wyjściowych co parę dni lub co kilkanaście godzin - ten odcinek drogi był dla nas swego rodzaju wypoczynkiem.

Paliło tropikalne słońce. Zmyte niedawno wodą pokłady parowały jeszcze. Przed godziną za horyzontem zniknęła Brazylia. Leżeliśmy już na kursie, który miał nas zaprowadzić prosto do brzegów Senegalu.

Dwa krótkie uderzenia w dzwon okrętowy: godzina pierwsza - zmiana sterników. Starszy marynarz Władek po zdaniu kursu swemu następcy poszedł mierzyć temperaturę w pomieszczeniach, gdzie znajdował się ładunek. Władek należał do marynarzy wyspecjalizowanych w doglądaniu ładunku podczas jego załadowywania i w okresie podróży. Marynarz zyskiwał na tym wolne dni, gdy ładunku nie było, statek zaś pewność, że ładunek zostanie odpowiednio zabezpieczony i odseparowany, a najmniejsze uszkodzenie spostrzeżone i zameldowane. Wśród załogi było kilku specjalistów, których zainteresowania ładunkiem wychodziły po jakimś czasie daleko poza same wiadomości dotyczące obchodzenia się z nim na statku. Ciekawiło ich wszystko, od wyglądu drzew garbnikowych, nasion i historii bawełny, aż do gatunków kawy i giełdy kawowej. Przez cały czas podróży opiekowali się ładunkiem w granicach swych możliwości, robiąc najdokładniejsze szkice rozmieszczenia ładunku w ładowniach, z podaniem dokładnych ilości, numerów i znaków.

W tym rejsie wieźliśmy wyjątkowo dużo bawełny. Wszystkie ładownie, a było ich pięć, prawie całkowicie wypełniono bawełną. Prócz tego wykorzystano pod ładunek pomieszczenia pasażerskie trzeciej klasy. W drodze do kraju mieliśmy wyłącznie pasażerów w pierwszej i drugiej klasie - wobec tego pomieszczenia klas trzecich wraz z salonami i jadalniami załadowano kawą.

Starszy marynarz Władek piastował dwie specjalności: bawełna i kawa. Kawa lubiła się pocić, bawełna - palić. By ustrzec kawę od pocenia się, Władek wietrzył ją za pomocą "rekinów" - olbrzymich, kilkunastometrowej długości nawiewników w postaci rur płóciennych, w których z łatwością mógł się pomieścić człowiek. W głowicy "rekina" znajdował się otwór zaopatrzony w dwie olbrzymie "płetwy". Podniesiona do góry ponad nadbudówki statkowe głowica, z odpowiednio ustawionymi na wiatr "płetwami", wtłaczała powietrze do wnętrza statku, a olbrzymie wywiewniki odprowadzały powietrze na zewnątrz. Czuwanie nad prawidłową pracą "rekinów" stanowiło zadanie specjalistów od ładunku z każdej wachty.

Nie było wypadku, by kawa nam się pociła. Natomiast bawełna spędzała wszystkim sen z oczu. Kilka razy mieliśmy ogień zaprószony w kojach przez pasażerów. Tliła się bielizna pościelowa i materace. Zapach był taki sam jak tlącej się bawełny. Niedopałki papierosów rzucane za burtę przez pasażerów trafiały czasem w otwory wentylatorów wysuniętych przez okrągłe obramowania iluminatorów za burtę w postaci łopatek. Ciągła czujność i stałe sprawdzanie pomieszczeń uchroniły nas przed najstraszniejszą katastrofą, jaką jest pożar na morzu.

Ale bawełna potrafi zapalić się sama. Wykrycie ognia możliwe jest wyłącznie za pomocą mierzenia temperatury w ładowniach, co w naszych warunkach należało zaliczyć raczej do teorii. Rozmieszczenie termometrów i mierzenie temperatury było specjalnością Władka. Chłopak ten z poświęceniem wciskał się w ładownie, gdzie się dało, umieszczał termometry, mierzył i "węszył". Więcej mogliśmy liczyć na wykrycie pożaru przez wyczucie go węchem niż termometrem. A w węszeniu Władek był niezmordowany.

O tej godzinie na górnych pokładach panowała cisza. Po lunchu pasażerowie drzemali zwykle w ustawionych na zacienionym pokładzie spacerowym leżakach, skryci przed żarem stojącego niemal w zenicie słońca. Dzień był bezwietrzny. Ciemnoszafirowa powierzchnia oceanu wzdymała się i opadała długą, bezkresną martwą falą, pokrytą promieniami słońca, tworzącymi na powierzchni olbrzymią złotą sieć. Małe słońca wprawione w spojenia złocistej przędzy hipnotyzowały migotliwym blaskiem miliardów ogni. "Jaskółki morskie" - roje uskrzydlonych ryb szybowały nad złotą siecią. Widok ten przekreślał czas, o którym dawało jedynie znać bicie dzwonu okrętowego.

Spod dziobu wyrwała się i rozpoczęła swój lot szybowcowy olbrzymia, samotna, uskrzydlona ryba. Na martwej powierzchni wody śledziłem widoczne dokładnie kręgi wywołane szafirową smugą wody ociekającej z jej srebrnych skrzydeł. W tej samej chwili usłyszałem szeptem powiedziane słowa:

- Panie poruczniku, z drugiej ładowni czuć silny zapach palącej się bawełny.

Szeptał starszy marynarz Władek. Oczy miał przymrużone, lecz nie uśmiechał się. W tej samej chwili mnie również zaleciał zapach tlącej się bawełny.

__Idź natychmiast, zawiadom pierwszego oficera - powiedziałem.

W tej podróży nie szliśmy w zwykłym komplecie. Poprzedni "pierwszy" poszedł na urlop, obecny był po raz pierwszy na naszym statku, nie znał załogi i miał nieco odmienne obyczaje. Mogły być najlepsze, ale ponieważ były inne niż poprzednio, więc wytworzyły pomiędzy nim a załogą duży i mocno "oblodzony" dystans.