Pierwszy oficer zjawił się po chwili na mostku i oświadczył, że jego również zaleciał zapach tlącej się bawełny.
Zaproponowałem, że pójdę wyszukać miejsce, w którym zaczęło się tlić. Ale "pierwszy" tonem nie uznającym sprzeciwów oznajmił, iż sam zawiadomi kapitana i osobiście poszuka źródła ognia.
Widziałem, jak wchodził do kabiny kapitana. Tymczasem Władek postawił na nogi całą wachtę, bosmana i cieślę. Wszyscy jednak tak się zachowywali, by nie wzbudzić podejrzenia pasażerów. Pierwszy oficer dołączył na przednim pokładzie do Władka i pozostałych i zaczęli zaglądać kolejno do pracujących wywiewników. Naturalnie starszy marynarz Władek przejęty swą specjalnością wszędzie był pierwszy. Jego biała, okrągła marynarska czapeczka "navy-hetka" zanurzyła się w gardzieli olbrzymiego wywiewnika z pierwszej ładowni, zanim wsunęły się głowy "pierwszego", bosmana i cieśli.
Gdy głowy się wynurzyły, Władek dał mi znak, że w pierwszej ładowni też czuć zapach tlącej się bawełny. To samo powtórzyło się przy wywiewnikach drugiej i trzeciej ładowni. Sytuacja stawała się poważna. Pierwszy oficer ponownie zniknął w kabinie kapitana. Gdy wyszedł, miał wyraz twarzy człowieka dźwigającego na swej głowie cały statek, wraz z losem wszystkich ludzi znajdujących się na nim. Z łaski rzucił mi parę słów, z których domyśliłem się, że idzie jeszcze sprawdzić czwartą i piątą ładownię.
"Piąty oficer", stojący ze mną na wachcie palił się już do akcji. Tytuły "piąty" oraz "szósty oficer" były przywilejem asystentów pokładowych posiadających dyplomy oficerów nawigacyjnych i mających w książeczkach żeglarskich wypisane swe tytuły. W codziennym życiu statkowym musieli znosić bolesną dla niektórych nazwę "asystent pokładowy".
W tej chwili "piąty" przypomniał sobie głośno, co należy uczynić na statku, na którym pali się bawełna w ładowniach. Chciał natychmiast uszczelnić luki, puszczać do ładowni parę, zalewać je wodą. Byle już coś robić.
Obaj myśleliśmy o jednym: co się teraz będzie na statku działo?
Pasażerów, jak na możliwości w tym okresie, mieliśmy stosunkowo wielu. Przeważnie Niemcy, Francuzi oraz kilkunastu Duńczyków. Wszyscy jadący w odwiedziny do kraju, po kilku latach pobytu w Południowej Ameryce. Znaleźli się na naszym statku dzięki "nieczystej konkurencji, o którą pomawiały nas zgodnie wszystkie linie okrętowe ubiegające się o pasażerów z Południowej Ameryki. Tą "nieczystą konkurencją" były: polska gościnność i polska kuchnia. Pasażerowie po paru godzinach pobytu na naszym statku czuli się jak u siebie w domu, po paru dniach chcieli jechać z nami dookoła świata, a gdy przychodziło do rozstania - nie obywało się bez łez.
Wszyscy zapewniali, że wracać będą z całą pewnością tylko "nami" i rzeczywiście dotrzymywali słowa. Stare nasze statki cieszyły się większą sympatią i powodzeniem niż najnowsze opływowe linie innych transatlantyków o dużej reklamie.
Teraz myślałem o tym, co będzie z tą naszą reklamą i jaką radość sprawi wszystkim konkurencyjnym kompaniom fakt, żeśmy się palili. Wizja "uszczelniania" ładowni i ewentualnej podróży przez Atlantyk z płonącą wewnątrz trzech ładowni bawełną nie była zachwycająca. Jeżeli pożaru nie stłumimy, znajdziemy się pośrodku Atlantyku z ogarniętymi paniką pasażerami. Panika w takich wypadkach może się okazać stokroć gorsza niż sam pożar.
Zacząłem się zastanawiać, co zrobi kapitan? "Piąty" już się denerwował, że kapitan nie każe "dusić" ognia.
- Każda minuta jest droga. Na co czekamy? - gorączkował się. Znając trochę dłużej kapitana "ochłodziłem" "piątego", mówiąc, że nic z tego, o czym myśli, nie będzie.
- Jak to? - żachnął się.
- Zwyczajnie - odpowiedziałem. - Kapitan nigdy nie zrobi tego, czego nie robił dotychczas, a o ile wiem - bawełna jeszcze mu się pod nogami nie paliła. Ładowaliśmy bawełnę ze wszystkimi możliwymi ostrożnościami. Jeśli zatliła się w trzech ładowniach od razu, to samo mogło się stać w czwartej i piątej ładowni. Kapitan nie będzie urządzał ze statku żywej pochodni na Atlantyku. Z pewnością zaraz zawrócimy do Rio. Strata dwóch czy trzech dni jest niczym wobec tego, co się może stać z tlącą się bawełną, jeśli pójdziemy do Dakaru...
Na razie na pokładzie łodziowym zobaczyłem pierwszego oficera. Miał wyraz twarzy gromowładcy - pierwszy grom zabije tego, kto się do niego zbliży. Mimo wszystko wyszedłem na spotkanie aż do drzwi kabiny nawigacyjnej.
- W których ładowniach się pali? - spytałem.
Popatrzył na mnie z nieopisaną wściekłością, jak gdybym ja osobiście cały statek podpalił, a potem wycedził:
- Paliła się czapka na głowie PAŃSKIEGO starszego marynarza. -r Przecież sam pan powiedział, że czuje swąd tlącej się bawełny - zaoponowałem.
Pierwszy oficer zbladł z wściekłości, odwrócił się na pięcie i rzucił mi przez ramię, odchodząc:
- Mówię, że czapka PAŃSKIEMU starszemu marynarzowi na głowie się paliła. Niech pan sam zamelduje kapitanowi. Ja do niego nie pójdę.
I zniknął za drzwiami swej kabiny.
Że Władzio miał gorącą głowę do wszystkiego - to fakt, ale czapka od tego się nie zapali. Nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Z czym mam pójść teraz do kapitana?
Naraz zjawił się Władek. Znów uśmiechnięty, z przymrużonymi oczami patrzącymi wprost w słońce i z głową zadartą do góry.
- Powiedz mi, co to było? - spytałem.
- W czwartej ładowni poczuliśmy zapach tlącej się bawełny. Dopiero gdy nachyliłem się do wywiewnika piątej, poczułem, że coś mi pali głowę. Zerwałem czapkę. Cały bok "navy-hetki" był z jednej strony wypalony. Gdy zszedłem ze steru, to chwileczkę zatrzymałem się na pokładzie spacerowym, przed wejściem do salonu. Nade mną na łodziowym pokładzie stali pasażerowie i widocznie ktoś zaprószył mi "fetka". A dalej to pan porucznik wie.