Выбрать главу

Ta noc w moim życiu, to była ńóc triumfu nad złem. To była rewolucja i przeistoczenie. Mój nowy przyjaciel jest najwspanialszym człowiekiem, jakiego w swym życiu spotkałem.

Gentlemen, możemy mu zaśpiewać z całego naszego serca, z całej naszej duszy, naszą wspaniałą pieśń.

Pepin Krótki poczuł się królem, gdy wysłuchał słów ostatniej zwrotki: For he's a jolly good iellow.

TAK MÓWI KAŻDY Z NAS.

KRÓLEWSKI ŻART

Statek stał przycumowany do pali w górze rzeki na przedmieściach Newcastle. Gazety w tym czasie pełne były wiadomości o ostatnim nalocie samolotów niemieckich na to miasto. Gdy wychodziłem z domu tego dnia z wizytą na statek, moja landlady - po polsku tylko gospodyni - uroczyście mi oznajmiła, że lotnik, który bombardował ubiegłego dnia Newcastle, został ujęty w momencie lądowania na spadochronie po uszkodzeniu bombowca i że TEN lotnik już nigdy nie będzie bombardował w swym życiu nikogo.

Zdumiałem się słysząc tę groźną nowinę z ust mojej landlady. Dotychczas to, oo od niej słyszałem, nosiło odmienny charakter. Przez kilka dni z rządu szczyciła się tym, że jest obywatelką miasta, które przede wszystkim zajęło się opieką nad zwierzętami na wypadek wojny. Przed tym nim zaczęto budować schrony dla ludzi, obywatele Newcastle on Tyne zbudowali schron przeciwbombowy dla swych psów i kotów. Żadne inne miasto dotychczas tego w Anglii nie zrobiło. Newcastle on Tyne - pierwsze.

Któregoś dnia oświadczyła z jeszcze większą dumą, że pierwszy żołnierz angielski padł na ziemi francuskiej zabity przez Niemców i nikt już na świecie nie będzie mógł powiedzieć, że Anglicy biją się przy pomocy żołnierzy innej narodowości.

Obecna wiadomość, że lotnik ten nie będzie już nigdy nikogo bombardował, była wielką rewelacją.

- Czy pan wie, że jedną z jego ofiar była kilkuletnia dziewczynka?

- Czytałem o tym - odpowiedziałem. - Ale coście zrobili z lotnikiem?

- Co? Nie domyśla się pan?

Przypomniałem sobie, jak opisywali niedawino w gazetach, że gdy uszkodzony bombowiec z ocalałym pilotem wylądował szczęśliwie na polu, zjawił się farmer powitać niezwykłego gościa. Lotnik poprosił farmera o zapałki, po których otrzymaniu podpalił bombowiec. Gościnny farmer, gdy samolot skończył się palić, izaprosił lotnika na tradycyjne angielskie cup of tea, czyli filiżankę herbaty.

Nie mogłem się domyślić, co zrobili z lotnikiem, by mu nie chciało na zawsze bombardowania nie tylko Anglików, ale kogokolwiek bądź na ziemi.

- Nie domyślam się nawet - odpowiedziałem.

- Nie? No więc pokazano mu poszarpane zwłoki tej dziewczynki. Wyobraża sobie pan, co musiał przeżywać. - Landlady miała łzy w oczach litując się nad przeżyciami biednego lotnika.

Wydało mi się wówczas, że najlepiej będzie, gdy zacznę naśladować angielskiego dostojnika z opowiadania Bosambo on the River, który rozmawiając z Murzynami, na wszystko co by od nich usłyszał, odpowiadał jedną liteirą: A, zmieniając tylko barwę głosu, przez co mogło ono oznaczać podziw i zdziwienie, zrozumienie i zapytanie.

Odpowiedziałem:

- A!

Zdawałem sobie dokładnie sprawę, że z gospodarzami tego kraju, z tak zwanymi people - nieudolnie tłumacząc, tłumem szarych ludzi - mógłbym się porozumieć tylko wówczas, gdyby przeszli okupację niemiecką.

Od przystanku autobusowego przeszedłem puste pole aż do rzeki i dostałem się na statek, na który zostałem zaproszony przez kapitana Pepina Krótkiego. Na pokładzie statku poczułem się znów w Polsce. Możność spędzenia chociażby kilku godzin na tym wolnym polskim terytorium pozwalała naładować się odpornością, wiarą i nadzieją na długie dnie i jeszcze dłuższe tygodnie oczekiwania.

W salonie przygotowane już było wszystko do kolacji. Zaproszeni z lądu z największą niecierpliwością czekaliśmy na wiadomości.

Statek, wędrując po świecie, stale spotykał Polaków, którym udało się wydostać z kraju. Każdy z naszych statków miał olbrzymi ładunek tych wiadomości. Najbardziej ciekawiły nas wieści o kolegach pozostałych w kraju, szczegóły walk w Ikraju i czym kraj żyje. Załogi statków, pomimo że każdy ich rejs mógł być ostatni, cieszyły się tym, że były wolne, na własnym skrawku ojczyzny i mogły walczyć. Trzymano się humoru i dewizy - jeśli ginąć, to z podniesioną banderą, ale się nie poddawać.

Polskie TRUDNO, które nie da się chyba przetłumaczyć na żaden z języków obcych, miało w tym okresie swe największe zastosowanie. Obecny drugi oficer, z którym pływałem na "Darze Pomorza", z werwą opowiadał o walkach w Gdyni. Rozciągał słowa tak, jak to robią na Polesiu.

- Panie, Gdynia zamieniła się w Racławice. Walczyć w obronie Gdyni chcieli wszyscy, kto mógł broń udźwignąć, ale broni nie było. Jak za czasów Kościuszki osadzili kosy na sztorc i ruszyli do ataku - na bagnety.

- No i co? Wysiekli ich z karabinów maszynowych?

- Aaale, panie, gdzież tam. Stracili wielu ludzi, ale wszyscy pozostali zaopatrzyli się w broń i amunicję. Trzymali się w Gdyni do dnu trzynastego września, a potem przeszli na Kępę Oksywską.

Dowiedziałem się, że wśród kosynierów był mój kolega, z którym trzy lata przesiedziałem na jednej ławie w Szkole Morskiej - Janek Kuczyński. Jego to właśnie inicjatywie zawdzięczał swe istnienie harcerski szkuner "Zawisza Czarny", którego był pierwszym kapitanem. Kuczyński był także autorem pierwszych podręczników z dziedziny astronawigacji, nawigacji i praktyki morskiej dla harcerzy. Potrafił zorganizować podróż na łodzi ratunkowej pod wiosłami do Szwecji i z powrotem. Poległ jako kosynier.

- Dnia 2 września - mówił dalej drugi oficer - zbombardowana została "Gdynia", której dowódcą był kapitan Stanisław Kosko, dyrektor Szkoły Morskiej. "Gdynia" zatonęła momentalnie, załoga skoczyła do wody. Pomiędzy pływających ludzi lotnicy rzucili bomby, siekąc ich z karabinów maszynowych. Śmiertelnie rannego kapitana Kosko zabrał na kuter inny nasz kolega z tego samego kursu - Andrzej Goebel. W siódmym dniu wojny pochowano na cmentarzu witomińskim kapitana Kosko wśród huku eksplodujących bomb i pocisków.