Koja żaglomistrza była umieszczona nad koją bosmana. Jeśli obaj odpoczywali, a któryś z nas przyszedł poprosić o ten skarb pierwszej potrzeby, należało wyspowiadać się, co się stało z otrzymaną niedawno igłą, pędzlem lub nićmi. Jak jeden tak i drugi, gdy rozstawali się z dawanym nam przedmiotem, to dawali go "spod serca", żegnając wzrokiem swój skarb, który najpierw wszechwiedząca ręka wyszukała pod poduszką lub pod materacem. Pod tym względem obaj byli zgodni, pomimo że powierzchownością i usposobieniem różnili się całkowicie. Zgodnie też zmuszali nas do błagania o każdy ze schowanych pod nimi skarbów. Wynikało to jednak trochę i z tego, że niektórzy z nas, gdy trafił się do roboty dobry pędzel lub igła, chcieli je zachować na przyszły raz. Wiedzieliśmy, że kolega nasz "Starzec", mistrz igły, ma schowaną najlepszą rękawicę do szycia i parę najlepszych igieł, bo "nie wiedział, czy spotka go w życiu takie szczęście, że mu się znów dostaną do roboty". Na ogół wszyscy woleli wysłuchiwać strasznych przepowiedni o ich smutnej przyszłości niż oddać pędzel, z którego nie wyłaziły włosy i nie odkręcała się nitka. W takich wypadkach każdy zdecydowanie twierdził, że "utopiłem" lub "spadł mi z rei do morza".
Żaglomistrz był bardzo długi, chudy i lekki, a przy tym niesłychanie zwinny. Po rejach i masztach chodził jak pająk, ale nie to nam w nim imponowało. Żaglomistrz spędził dwa lata na Antarktydzie w Ziemi Coatsów. Albo Morze Weddella. To była dopiero egzotyka.
Od skarbów, na których spali, stokroć więcej ceniliśmy ich opowiadania. Godzinami słuchaliśmy o kilkumiesięcznej nocy, o ciągnących się setkami kilometrów górach lodowych, przypominających górę w Capetown, długich i płaskich, o żegludze w zawiejach śnieżnych, o niewiarygodnych mrozach i zmyślnych pingwinach.
Niestety "perły" te również były nam skąpo wydzielane po długich naleganiach i prośbach, gdy udało się zdobyć miejsce w ich kabinie, na które wszyscy czyhali.
Żaglomistrz swe przemówienie do każdego z nas rozpoczynał od słowa "waju'' - i tak to do niego przylgnęło, że ani się spostrzegł, jak nie nazywano go inaczej, tylko "Waju". Był surowy. Nasze tłumaczenie, że nie zrobiliśmy czegoś "za dobrze", ponieważ "lenistwo jest rękojmią zdrowia", kończył uwagą: "Waju będziesz od tego lenistwa w środku czysto zgniły".
Kolega nasz Pigieł, który nosił to samo nazwisko co Waju, był od urodzenia artystą malarzem i często wolał podziwiać grę kolorów w czasie wschodu słońca niż szorować cegłą pokład. Jeśli żaglomistrz przyłapał nas na podobnym nieróbstwie, broniliśmy się mówiąc: "Zapatrzyliśmy się na kuzyna żaglomistrza". Po takim oświadczeniu należało bardzo szybko uciekać z zasięgu głosu żaglomistrza i zrezygnować przynajmniej na przeciąg dwóch dni ze słuchania opowiadań o życiu na Antarktydzie.
Bosmanek był niskiego wzrostu, od pięćdziesięciu jednak lat musiał ważyć znacznie więcej niż sto kilogramów. Podczas gdy żaglomistrz był żywym obrazem chudego "wilka morskiego", Bosmanek przypominał z wyglądu lwa morskiego, mógł również uchodzić za kraba lub żółwia morskiego. Dłonie jego już się nie rozchylały i były przedmiotem naszej szczególnej adoracji, zazdrości i podziwu. Pokrywała je warstwa tak grubej skóry, że podejrzewaliśmy Bosmanka o to, iż nie czuje już liny w ręku. Miał sumiaste wąsy, czerwono-brązowe policzki i wiecznie uśmiechnięte błękitne oczy małego dziecka. Dlatego twarde słowo "bosman" nie pasowało do Bosmanka. Za to olbrzymia "pierś marynarska" - na lądzie to nazywają brzuchem - była naszym postrachem. Bosmanek potrafił nią przygnieść mocniej niżby się można było spodziewać, gdyż brzuch ten był bardzo muskularny, co wzmagało jeszcze nasz podziw. Po wantach i pertach, linach rozciągniętych pod rejami, chodził Bosmanek jak gdyby z namaszczeniem - wydatna "pierś marynarska" w niczym mu nie przeszkadzała.
Kiedyś podczas sztormu fala wysadziła szkło iluminatora w ich kabinie. Przechodzący koło niej uczeń posłyszał straszny ryk Bosmanka. Otworzył drzwi i zobaczył go stojącego na stoliku i zatykającego brzuchem otwór. Fale uderzające o burtę musiały jednak potężnie bić w tę muskularną "pierś marynarską", ponieważ Bosmanek nie przestawał ryczeć, ratując jednocześnie "Lwów" od zalania wodą. Wspólnymi siłami opanowali sytuację. Wyrwali okrągłe siedzenie stołka, owinęli je kocem i zatkali nim iluminator, podpierając jednocześnie drągiem.
Bosmanek był skarbnicą pieśni marynarskich przy każdej zbiorowej pracy na pokładzie, gdy zachodziła konieczność zgranego wysiłku wielu osób. Były więc piosenki na długie pociągnięcia i na krótkie, i na sztormową pogodę, i na świeży wiatr, nocne i dzienne, na kabestan i na fał obermarsa. W takich momentach Bosmanek promieniował. Usiłowaliśmy pomagać mu, ale wysiłki nasze były bardzo blade. W pieśniach Bosmanka słychać było długie lata pracy spędzone na żaglowcach w podróżach dookoła Cabo das Tormentas lub Tierra del Fuego.
Bosmanek najlepiej znał porty wschodniego wybrzeża Afryki. W każdym z nich spędził wiele miesięcy. Jeśli Antarktyda należała w naszym pojęciu bezapelacyjnie do Waju - to całą Afrykę jednomyślnie przyznawaliśmy Bosmankowi.
W wyobraźni naszej Bosmanek długie łata spędził wśród plemion murzyńskich, znał wiele ich obyczajów. Dzięki swej znajomości "języka murzyńskiego" Bosmanek stał się naszym nauczycielem. Był to chyba jedyny nauczyciel lingwista na świecie, który potrafił w mgnieniu oka nauczyć języka w mowie, wymowie i piśmie, i lubił, gdy jego uczniowie tym językiem z nim się porozumiewali. Przyswojony przez nas słownik Bosmanka nie był sprawdzany przez żadnego lingwistę, ale służył nam wystarczająco dobrze do porozumienia się z Bosmankiem.