Выбрать главу

"Pierwszy" roześmiał się ucieszony i zawołał:

- Dla takiej uciechy można było ich poświęcić znacznie więcej. Zazdroszczę wam tylko, że mieliście więcej uciechy ode mnie, przyglądając się jak sam tnę swoje krawaty, nie mając o tym pojęcia. Tego tylko wam zazdroszczę. W podziękowaniu za ten wspaniały żart wznoszą zdrowie kapitana.

- Zdrowie! Zdrowie! Zdrowie!

Gdy ucichła nowa fala śmiechu, kapitan wstał od stołu, z szuflady biurka wyciągnął ozdobne pudło i wręczył je pierwszemu oficerowi.

Zdumiony "pierwszy" otworzył pudło. Leżało w nim kilkanaście przepięknych krawatów.

- Znam pańską słabość do ładnych krawatów - powiedział kapitan. - Podobają się panu takie same jak i mnie, ale te pańskie, proszę mi wybaczyć, były bardzo stare i uważałem, że należy je zniszczyć. Stało się najlepiej, że zniszczył je pan własnoręcznie. W zamian proszę przyjąć ode mnie nowe.

UŚMIECHY LOSU

Na olbrzymiej redzie Greenock formował się konwój. Nasz transatlantyk został wyróżniony tym, że w oczekiwaniu na inne statki podniósł na nim swą flagę dowódca konwoju.

Admirał przybył na nasz pokład z adiutantem i sygnalistami. Niski, korpulentny staruszek o białych włosach wraz z wybuchem wojny wirócił z emerytury do czynnej służby. Wyznaczono go na dowodzącego konwojem, który miał otrzymać specjalne zadanie.

Niby to szło na świecie ku wiośnie, ale otaczające redę poszarpane szczyty gór były jeszcze szaroziemiste, szarostalowa woda odbijała szare chmury i stalowe strugi deszczu. Pogoda zgadzała się z tym, co powiedział mi kiedyś agent naszej kompanii w Glasgow, któremu - chcąc podtrzymać towarzyską rozmowę - zadałem bezsensowne pytanie: "Jaki jest klimat w Glasgow?" Otrzymałem na to natychmiastową odpowiedź: "W Glasgow nie ma klimatu. Tutaj co dzień pada deszcz!"

Czekając na inne okręty, które miały się z nami udać w tajemniczą podróż, otrzymywaliśmy od admirała pytania w rodzaju: "W jaki sposób moglibyśmy wysadzić szybko ludzi na skalisty brzeg, do którego można podejść dotykając nieomal burtą do ściany skalnej?"

Był to rok 1940. Wyliczając wszystkie kraje, które mogły obecnie wchodzić w krąg zainteresowań Admiralicji, i sprawdzając swe domysły na mapach, byliśmy zgodni co do tego, że celem wyprawy będzie Norwegia. Nie wierzyliśmy, by Norwegia miała zamiar bić się z Anglią w obronie swej bezwzględnej neutralności, ale nie martwiliśmy się na razie tym zagadnieniem. Usiłowaliśmy jak najszybciej poznać admirała, jego współpracowników i styl pracy.

Admirał bardzo nam się podobał. Posiadał francuskie nazwisko, głośno sławił Paryż i swego ojca, który nauczył go kunsztu znajomości wykwintnych potraw. Według admirała Paryż "był jedynym miastem na świecie, które posiadało drukowane przewodniki poświęcone wyłącznie potrawom całego świata, ułatwiające odszukanie ich W wielomilionowej metropolii.

Polska kuchnia bardzo się admirałowi spodobała i co dzień chwalił naszych kucharzy z "Chrobrego".

Staruszek był miły i prostaduszny. Nasze troslki rozwiewał pcw^li-dzeniem, że wszystko jest w rękach opatrzności i wszelkde frasowanie się na zapas jest niewskazane. Sam z dużym zainteresowaniem słuchał opowiadań o naszym kraju, przyglądał się pracy załogi. Ale najbardziej się ożywiał przy posiłkach i z przyjemnością słuchaliśmy krótkich, ujętych w miłą formę opowiadań z długoletniej jego służby w Nawy.

Z każdym dniem stawał się coraz bardziej serdeczny. My ze swej strony staraliśmy się zapoznać ze wszystkim, czego będzie od nas wymagał: sygnalizacja między statkami podczas drogi, zygzakowanie, by nie stać się łupem okrętów podwodnych. Zaczęliśmy się ćwiczyć w odczytywaniu sygnałów.

Spieszyliśmy się z tym wszystkim, ponieważ miał zawinąć na redę flagowy statek naszej kompanii, o dwóch kominach i wdększej od nas szybkości. Liczyliśmy się z tym, że admirał zechce zapewne przejść •na stałe na większą i szybszą jednostkę.

Było nam z tego powodu bardzo "markotno". Wygodniej być statkiem dowodzącym i wydawać rozkazy aniżeli czujnym "satelitą" wiecznie wpatrzonym w statek dowodzący. A co się stanie, jeśli pomylimy jakiś sygnał?

Nasz szczęśliwy dwukominowy rywal stoi już trzy dni obok na rej dzie. Ale admirał ani rusz nie chce się z nami rozstać. Tam mają wszystko przygotowane na jego przyjęcie, a staruszek z niewiadomych przyczyn lekceważy sobie oczekujący jego przybycia wspaniały transatlantyk, na którym chcą go mieć z tych samych powodów, co i my. Jak gdyby nie widział tych pysznych kominów czekających na niego... Wbrew twierdzeniu agenta z Glasgow, że w tym kraju klimatu nie ma - zaświeciło słońce. Dzisiaj właśnie mamy wyjść w nieznane i dzisiaj admirał przechodzi na dwukominowego rywala. Wszyscy oficerowie nawigacyjni stoją na otou transatlantykach przy trapach. My, żeby pożegnać admirała, oni - żeby go przywitać.

Widać od nas jak na dłoni, że na dwukominowcu kapitan niespokojnie sprawdza, czy wszystko w pobliżu trapu jest w porządku. Znamy oficerów na naszym szczęśliwym rywalu i z łatwością możemy odtworzyć, co który z nich mówi i myśli. Kapitanowi naturalnie wydaje się, że jeszcze jest nie dość porządnie:

- Nu, tu na przykład! Nie podmyte! Nie podmalowane! Nu, czwarty oficer, nu, ni może on więcej dhodzić po pokładzie? Nu i pasażerek że nie ma, nu, mógłby zobaczyć i podmalować. Nu, wszystkiego sam nie dopilnujisz!

Tymczasem admirał schodzi już po naszym trapie do motorówki, Jednocześnie, spływa z masztu flaga dowódcy. Z motorówki jeszcze uśmiechają się do nas - admirał i jego adiutant. Właściwie możemy już się rozejść, ale przechodzimy wszyscy na lewą burtę, by się przyj-rzećj jak będzie wyglądało wejście admirała na pokład naszego rywala.

Motorówka dobija ładnie do trapu. Widzimy, jak na dwukomina-wcu kapitan o rysach twarzy ze starej rzymskiej monety wychyla się nieprzepisowo za burtę, przykłada palce do daszka i z uwagą śledzj ruchy admirała, który usiłuje postawić nogę na platformie trapu. Ale trap jest za wysoko podniesiony.

Staruszek wpija dłonie w łańcuchy, usiłując poddźwdgnąć na rękach swe ciało tak, by nogę postawić na podest. Kapitan u góry przybiera gościnny wyraz twarzy i szepce: