Выбрать главу

- TRAP! Nu, trap za wysoko!

W myśli wini wszystkich oficerów: "Służbowy, trzeci. Ale starszy. Nu, przede wszystkim starszy oficer. Nu, jak nie dopilnować tak ważnej rzeczy".

Słyszymy, jak kapitan woła:

- Nu, popuścieże trap! Nu, popuścić!

Noga admirała z trudem dosięga podestu. W chwili gdy druga noga admirała robi wysiłki, by znaleźć się przy pierwszej, drżące ręce przerażonego sternika usiłują rozluźnić linę talii, aby popuścić trap.

Stary admirał jest już purpurowy z wysiłku i-wtedy właśnie udaje się sternikowi zluzować linę. W chwili gdy admirał dostawił drugą nogę do pierwszej i zaczerpnął powietrza przed długą wędrówką po trapie do góry - trap zaczyna szybko usuwać się do wody. Podest niknie pod powierzchnią, a wraz z nim - admirał. Widać już tylko wzniesione ręce, zaciśnięte kurczowo na łańcuchach podestu. Woda zalewa twarz admirała.

- Nu, za dużo żeście trap popuścili! - woła uśmiechnięty wciąż gościnnie kapitan, z palcami przy daszku czapki. - Nu, za dużo! Za dużo!

Oczekujący na admirała oficerowie transatlantyka rzucają się teraz wszyscy i zaczynają pośpiesznie wybierać talię, by podnieść ciężka trap wraz z admirałem, iktóry o mało co nie stał się samodzielną jednostką pływającą.

Widać na razie tylko jego ręce wyciągnięte do góry, jak gdyby wołające o pomstę do nieba. Gwałtownie wybierana talia podnosi trap do góry. Admirał zaczyna się stopniowo wynurzać. Woda przechyliła mu czapkę. Wygląda w niej teraz staruszek bardzo zuchowato. Wynurzyła się duża "pierś marynarska". Wychodzą z wody nogi. Nieprzewidziana kąpiel zniszczyła dostojny wygląd admiralskiej postaci. Rzut oka na oblepiony mokrymi spodniami "piedestał" dostojnika wskazuje na to, że admirał z dziada pradziada był urodzonym kawa-lerzystą...

Nareszcie wynurza się podest. Twarz kapitana zastygła w uśmiechu. Kapitan rzuca rozkaz i oficerowie przestają wybierać talię trapową.

Admirał stoi na razie nieruchomo na platforemce. Razem z wodą spadają na podest trapu ciężkie, nasiąknięte wilgocią wyrazy. Najstraszniejsze, co admirał posiada w swym słowniku, to: Damn big liner (coś, co jest przeciwieństwem błogosławieństwa plus wielki statek pasażerski).

Kapitan u szczytu trapu nie przestaje się uśmiechać. Nagle admirał robi zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i wpada w ramiona stojącego ?a nim w motorówce adiutanta.

Parę minut później znów podnosiliśmy flagę dowódcy...

"Złocisty to był dzień, błękitne zadumanie objęło cały świat..." - chciało się deklamować, patrząc z mostku naszego transatlantyka na ocean przypominający laguny Wenecji - tutaj na dalekiej Północy, na szerokości Lofotów.

Załadowani byliśmy amunicją i wojskiem. Stanowiliśmy przysłowiową "beczkę prochu".

Krążyliśmy ze zmniejszoną szybkością wzdłuż brzegów, czekając na umówione przyjście sił sprzymierzonych, przede wszystkim floty francuskiej. Krążenie polegało na tak zwanym zygzakowaniu, to jest zmianie kursu przez statek w ściśle określonych odstępach czasu, o których dawał znać specjalny zegar ustawiony w pobliżu sternika. Wszystko to miało na celu ochronę przed niespodziewanym atakiem zaczajonego okrętu podwodnego. Każda seria zmian kursu była oznaczona innym numerem w specjalnym spisie. Numery te wydawały się nam czymś w rodzaju herbów rodowych każdego kolejno zaokrętowanego na naszym okręcie admirała, tak dalece byli do nich przywiązani.

Była godzina czwarta po południu. Słońce usiłowało zajść, ale na tych szerokościach na przełomie wiosny i lata udaje mu się to z trudnością. Patrząc na opalizującą powierzchnię oceanu można było zapomnieć, że trwa dziewiąty miesiąc wojny i że "Chrobry", nasz transatlantyk, przydzielony do korpusu ekspedycyjnego sił jego królewskiej mości króla Anglii, znajduje się w pierwszej linii bojowej, dowożąc wojska desantowe z podniesioną na maszcie flagą dowódcy konwoju.

Zgodnie z zarządzeniem Admiralicji pełniłem z kapitanem - jako jego zastępca - wachty na mostku, na przemian po dwanaście godzin. Nic dziwnego, że staraliśmy się obaj wyspać przy najmniejszej okazji. Teraz też kapitan położył się na kanapce w nawigacyjnej. Schodząc z mostku powiedział:

- Obudź mnie, jak będzie coś ciekawego.

Początkowo za "ciekawe" uważaliśmy ciągłe naloty samolotów niemieckich, podczas których okręty wojenne stwarzały niesamowity huk, strzelając ze wszystkiego, z czego się dało strzelać do nieba. Przypominało to plantatorów odpędzających nalatującą szarańczę przez wytwarzanie hałasu.

Po ogłoszeniu alarmu nakładaliśmy zamiast czapek hełmy, robiliśmy niewzruszony wyraz twarzy i zastygaliśmy na mostku. Olbrzymie fontanny wody zalewały pokład. Samolot odlatywał i artyleria okrętów wojennych przestawała hałasować.

Te bombardowania z powietrza powtarzały się tyle razy dziennie, że trzeba je było w końcu zaliczyć do rzeczy nieciekawych i spać spokojnie, by wystać owe dwanaście godzin na mostku. W przeciwnym razie o śnie w ogóle nie mogłoby być mowy, ponieważ w okresie naszego pobytu na tych wodach nocy jako takiej nie było.

O godzinie szesnastej piętnaście "oko" z punktu obserwacyjnego na maszcie zameldowało, iż widzi na horyzoncie dymy zbliżającej się eskadry francuskiej. W tej samej chwili na mostek wszedł admirał. Złocisto-szafirowy nastrój został zupełnie zepsuty. Był to niski zasuszony pesymista, wiecznie kraczący. Nazwaliśmy go "Krukiem". Był przeciwieństwem pierwszego admirała, tego który wyruszył z nami na podbój Norwegii.

Zameldowałem admirałowi numer zygzaku. Była to jedyna rzecz, która Kruka interesowała. Dodałem, że meldowano z kosza na maszcie dymy zbliżającej się eskadry.

Admirał jak zwykle nic nie odpowiedział i wyszedł na skrzydło mostku zabierając moją lornetkę. Za chwilę usłyszałem jego złowieszcze krakanie:

- German cruiser!

Po polsku znaczy to tyle, co niemiecki krążownik. Wyskoczyłem na skrzydło mostku. Admirał, trzymając lornetkę przy oczach, wskazywał ręką na oddalony od nas o dwie mile krążownik, który wysunął się zza wyspy. W tej chwili przed dziobem padł pocisk.

Od strony krążownika i zbliżającej się floty francuskiej słychać było kanonadę. Leżąc na kursie west, byliśmy zwróceni do krążownika lewą burtą i stanowiliśmy wspaniały cel. Zgodnie z przepisami, ale bez przekonania, dopadłem telegrafu maszynowego, dając trzy razy naprzód, to jest: "tyle co koń wyskoczy". Sternikowi kazałem położyć się na kurs north. Wszystko to miało za zadanie zmniejszyć nas jako "cel" dla krążownika, natomiast - zwiększyć odległość.