Выбрать главу

Wszelkie alarmy właściwie nie miały znaczenia: następne pociski musiały w nas trafić, a przy tej ilości amunicji, jaką byliśmy załadowani - musieliśmy natychmiast wylecieć w powietrze.

Pozostała jeszcze kwestia obudzenia kapitana. Najlogiczniej byłoby, gdyby tę ostatnią podróż odbył we śnie. Ale ponieważ prosił, żeby go obudzić, jeżeli będzie coś ciekawego, obawiałem się słusznie, że już więcej nic ciekawego w życiu nie zobaczy.

Należało więc się pośpieszyć. Wpadłem do nawigacyjnej i śpiącemu kapitanowi wykręciłem duży palec u nogi. Jest to najszybszy sposób budzenia w nagłej potrzebie. Natychmiast po tym zabiegu mogłem go poinformować, że o dwie mile za rufą znajduje się niemiecki krążownik, że do maszyn dałem "całą naprzód", że leżymy teraz na kursie north i że pierwszy pocisk padł przed dziobem.

Kapitan był jak zawsze bardzo spokojny, ale trochę przybladł słuchając mego "ciekawego" opowiadania. Dodałem jeszcze, że flota francuska zbliża się od zachodu, słychać kanonadę, ale jest zbyt daleko, by mogła wziąć udział w naszej obronie. Ani jednego okrętu z eskorty nie ma w zasięgu widzialności.

Wybiegliśmy na mostek. Statek jakoś nie wylatywał w powietrze. Niemiecki krążownik walił z wszystkich dział, ale pociski w nas nie trafiały.

Wraz z kapitanem zaczęliśmy się przyglądać niemieckiemu krążownikowi, co tak źle strzela. Rozpoznaliśmy w nim natychmiast przeciwlotniczy krążownik angielski, który już kiedyś nas eskortował.

- W jaki sposób doszedłeś do wniosku, że to niemiecki? - spytał kapitan.

Wzrokiem wskazałem Kruka. Uśmiechnęliśmy się obaj patrząc na niego, tak by tego nie dostrzegł. Wróciłem do sternika i kazałem położyć się na poprzedni kurs. Jednocześnie dałem rozkaz do maszyny, by zmniejszyli szybkość. Napięcie nerwowe na mostku, które osiągnęło po raz pierwszy chyba swą maksymalną granicę, zmieniło się w radość - nikt z nas nie próbował nawet jej ukryć.

Ale teraz powstało pytanie, do kogo strzela nasz przeciwlotniczy sojusznik? Znów wyskoczyliśmy z kapitanem na skrzydło mostku, patrząc tym razem w niebo. Wysoko w szafirze zawisł nad nami złowieszczy ptak germański. Po tym, co przeżyliśmy przed chwilą, wydał się nam gołębiem, a lecące właśnie na nas bomby - nic nie znaczącym drobiazgiem. Uśmiechaliśmy się patrząc, jak lecą: dwie, czarne!

W tej samej chwili spostrzegliśmy, że przyjaciel nasz z wielu lat wspólnego pływania, kolega z tej samej szkoły - obecnie starszy mechanik naszego transatlantyka, przygląda się nam z napiętą uwagą. Nie było wątpliwości, że uważa nas za pomylonych: ludzie uśmiechający się do lecących na nich bomb nie mogą być normalni!

Uczuliśmy straszliwy wstrząs. Olbrzymie fontanny wody wytrysły tuż przy dziobie, z prawej burty. Jednocześnie sternik zameldował, że leżymy na kursie west. Co by było, gdybyśmy w dalszym ciągu leżeli na kursie north?

Oficer wachtowy nastawił zegar na początek "zygzaka rodowego" Kruka. Kapitan poszedł z powrotem do nawigacyjnej, jeszcze trochę pospać. Zasępiony admirał zniknął gdzieś z mostku.

Stojąc na skrzydle obserwowałem oddalający się samolot ścigany chmurkami rozpryskujących się pocisków. Porządkowałem w myśli zaszłe wypadki i szufladkowałem w głowie zdobyte doświadczenia. W przegródce pod A, w teczce zatytułowanej ADMIRAŁ, zanotowałem zdanie: ADMIRAŁ NIE JEST PAPIEŻEM MORSKIM. JEST OMYLNY.

Z szafiru nieba zniknął ostatni ślad pocisku. Na pokładzie pozostało słońce i wrażenie, że... "złocisty to był dzień".

PIKRAT! PIKRAT! WYLECIMY W POWIETRZE

Ja szedłem z mostku. Miałem przed sobą perspektywę czterech godzin snu. Wchodząc do kabiny mimo woli spojrzałem na kalendarz. Widniały na nim wszystkie dni kwietnia i maja 1940 roku, z dopiskami wydarzeń przy datach. Dzień 15 maja różnił się tym od innych, że liczba "15" otoczona była czerwonym kółkiem. Narysowałem je przed miesiącem, w momencie zakończenia wysadzania z naszego transatlantyka "Chrobry" pierwszych oddziałów wojsk angielskich w Norwegii. Tym, którzy przychodzili do mojej kabiny i pytali, co ma oznaczać owo czerwone kółko - odpowiadałem ogólnikowo, że kto przeżyje ten dzień, będzie prawdopodobnie żył jeszcze bardzo długo.

Spojrzałem na zegarek. Do 15 maja brakowało tylko dwóch godzin. Nie byłem zdecydowany, czy położyć się w ubraniu, czy też rozebrać się i wypocząć. Na "Chrobrym" znajdującym się w tej chwili w pobliżu Lofotów, koło 67° szerokości północnej, pełniłem funkcję starszego oficera i za cztery godziny miałem zmienić kapitana. Zdecydowałem w końcu, że przyjemniej będzie raz jeszcze rozebrać się.

Zgodnie z kalendarzem moment uznałem za poważny. Postanowiłem więc nałożyć swą uroczystą "śmiertelną" koszulę. Przed wielu laty, bezpośrednio po skończeniu gimnazjum, zostałem zaopatrzony przez Matkę w kilka koszul. Ta, z powodu swych fioletowych pasków, które mi się nie podobały, przetrwała pozostałe. Na prawach pamiątki z domu rodzinnego trafiła razem ze mną na "Piłsudskiego", gdzie posłużyła mi jako koszula nocna w ostatniej jego potrzebie. Postanowiłem spotkać w niej dzień 15 maja 1940 roku, który miał się rozpocząć za dwie godziny.

Położyłem się do koi i przed zaśnięciem usiłowałem zaprowadzić jakiś ład wśród chaotycznego tłumu pędzących myśli i wspomnień. Ostatni ich odcinek pod nazwą "kampania norweska" rozpoczął się na olbrzymiej redzie koło Greenock w Szkocji, skąd wyruszyliśmy jako okręt flagowy, mając na pokładzie dowodzącego konwojem admirała. W kampanii tej zmienił się zupełnie nasz sposób myślenia i wspominania. Przedtem można było jak gdyby śledzić jedną jakąś myśl wędrującą przez odpowiedni dla niej krajobraz. Wędrowała sobie parokonnym zaprzęgiem drogami przez lasy lub pola. Teraz wspomnienia gnały w niezliczonych ilościach, na najszybszych pojazdach, często przemieszane ze sobą bez żadnego związku i logicznej ciągłości.