Выбрать главу

Co temu winien Zygmuś, że jest taki śliczny?

To przecież zbrodnia taki wygląd estetyczny...

Stał teraz, jak zwykle wytworny i opanowany, przyglądając się płomieniom. Nie miałem wątpliwości, że przygotowany jest do wypełnienia obowiązków kapitana - do pozostania na okręcie tak długo, zanim ostatni człowiek z niego nie zejdzie. Ale pięćdziesiąt ton min między płomieniami było czymś zupełnie wyjątkowym i mogło zmusić do opuszczenia statku w chwili najmniej spodziewanej, szczególnie tych, którzy stali na mostku.

Podszedłem do kapitana, by omówić kolejność postępowania. Zdecydowaliśmy się na próbę opanowania ognia za pomocą wody z hydrantów i gaśnic. Gdyby akcja ta zawiodła, mieliśmy rozpocząć opuszczanie łodzi ratunkowych z żołnierzami, załogą hotelową i wolną - maszynową. Do ostatniej chwili miała zostać na statku załoga pokładowa.

Kapitan postanowił pozostać na mostku, by utrzymać prawą burtę jako nawietrzną, jeśli da się jeszcze manewrować maszynami, i nie opuszczać go tak długo, jak to będzie konieczne. Ja miałem przejść za drugą zasłonę utworzoną z dymu za trzecią ładownią, zająć się gaszeniem tamtego ogniska i tam pozostać. Przy rozstaniu powiedziałem:

- Zygmunt, nałóż pas!

W odpowiedzi usłyszałem, że lepiej sobie w takiej sytuacji tymi sprawami głowy nie zaprzątać, bo się wówczas łatwiej myśli o tym co potrzeba. W tym momencie nadbiegł jeden z naszych oficerów i zameldował, że cały sztab i wszyscy pozostali oficerowie Gwardii Irlandzkiej zginęli w barze, gdzie zebrali się, by zgodnie ze swym rytuałem zakończyć angielski dzień toastem: "Gentlemen - the King!"

* * *

Po przejściu przez dwie zasłony z dymu natknąłem się na grupę marynarzy rozwijających już węże pożarowe. Inni biegli z gaśnicami. Wpadliśmy do pomieszczeń, z których wydobywał się ogień. Po otworzeniu zaworów z hydrantów nie spłynęła ani jedna kropla wody. Widocznie uszkodzony był rurociąg albo na wszystkich sekcjach, gdzie się paliło, usiłowano gasić ogień za pomocą znajdujących się tam hydrantów.

Największy ogień buchał z klatki schodowej. Nie wiedzieliśmy, czy ludzie, którzy tam byli, zdążyli już wyjść. Postanowiliśmy przydusić chociaż na jakiś czas płomienie, by dać możność przejść tym wszystkim, którzy by się jeszcze znajdowali pod pokładem. Strumienie z kilku gaśnic skierowane w buchający ogień nie tylko go nie stłumiły, ale nawet nie przygasiły. Wyglądało to tak, jak gdyby olbrzymi stóg słomy usiłowano zgasić wodą ze strzykawek lekarskich. Wśród dymu widoczna jeszcze była droga przez korytarz w kierunku kabiny starszego mechanika. Podobnie jak kapitan, starszy mechanik miał na imię Zygmunt i łączyła mnie z nim taka sama przyjaźń i często te same szlaki od Szkoły Morskiej do obecnego rejsu. Pochodził ze Zduńskiej Woli. W dawnych jeszcze czasach miewał bardzo zatroskany wyraz twarzy, jak naim się wydawało, zupełnie bez powodu. Kiedyś w tajemnicy przyznał się, że wyrobił sobie swoisty sposób dozoru wszystkich swych koni mechanicznych, słuchając jak "gca w nich śledziona". Znając dwa języki obce zebrał dużą bibliotekę fachową. Pełna znajomość teoretyczna przedmiotu pozwalała mu na bardzo wnikliwe dochodzenie szmerów w organizmach maszyn. Przyznawał, że niekiedy nocami nie sypiał z tego powodu, ale nie darował nigdy okazji, by "na proszek" nie rozebrać jakiegoś "tabunu" i nie wyszukać chorego "konia". Młodsi jego koledzy, nie mający tych samych kawaleryjskich za-miłowań, "błogosławili" go zawsze w portach, kiedy zamiast wyjść na miasto musieli doszukiwać się "chorej śledziony, która nie grała". Zygmunt był jednym z tych dziwnych mechaników, którzy "żyli" z nawigatorami. Marzył o skonstruowaniu jakiejś miniatury maszyny okrętowej - takiej żeby można było ją mieć w kabinie i widzieć dokładnie, co się w niej dzieje podczas pracy.

O tej godzinie, w której trafiły "Chrobrego" bomby, powinien był spać zawinięty w długi ciepły szlafrok, na tapczanie w kabinie. Ponieważ nie można było ugasić źródła ognia, postanowiłem dotrzeć do jego kabiny w nadziei, że może uda nii się go wyciągnąć, jeśli leży tylko ogłuszony. Nabrałem powietrza w płuca i wszedłem w płonący korytarz przysłonięty dymem. Po kilku krokach dymu już nie było, tylko długie języki ognia na kształt ogromnych liści tworzyły płomienną aleję.

Żar panował tak wdelki, że gdy wypuściłem z płuc powietrze i chciałem zaczerpnąć świeżego, wydało mi się, że połykam ogień. Do kabiny było jeszcze daleko i już miałem zawrócić, gdy dojrzałem w oddali leżące na podłodze ciało.

Skoczyłem naprzód, złapałem nieprzytomnego na ręce i usiłowałem jak najszybciej wydostać się z żaru. Ubranie tliło się na nim. Po cięrzarze ciała zorientowałem się, że to nie Zygmunt. Ten człowiek ważył chyba dwa raizy więcej. Dotarłem z nim do wyjścia, a tam zabrali go marynarze. Odwróciłem się jeszcze raz, by zobaczyć, czy nie uda się jednak dotrzeć do kabiny Zygmunta, ale droga do niej była już nie do przebycia.

* * *

Nie miałem teraz wątpliwości, iż gaszenie obu ognisk pożaru nie da żadnego rezultatu. Zanim ogień rozprzestrzeni się tak, że nie będzie można dojść do łodzi ratunkowych - należy je niezwłocznie spuścić. Posłałem jednego z marynarzy na mostek do kapitana z zawiadomieniem, że akcja gaszenia zawiodła i że będziemy spuszczali łodzie ratunkowe i tratwy.

Niektóre stanowiska przy łodziach znajdowały się już w ogniu. Trzeba było ogromnego samozaparcia, by nie zwracając uwagi na płomienie, tlące się ubrania i duszący dym wykonać czynności przewidziane przy spuszczaniu szalup. Przede wszystkim należało przerąbać liny, którymi szalupy były nieomal spowite w celu zabezpieczenia przed dużą falą oceaniczną oraz ewentualnym zerwaniem się od podmuchów bomb. W chwili gdy zaczęliśmy spuszczać szalupy, samoloty znów otworzyły ogień z karabinów maszynowych. Ani jeden marynarz nie opuścił swego stanowiska, jak gdyby wszystko to odbywało się podczas wycieczek turystycznych w ubiegłych latach do tych samych fiordów.