Выбрать главу

Wybuch pikratu podniecił i moją wyobraźnię do tego stopnia, że przez pewien czas o niczym innym nie myślałem podczas zabaw jak o tym, by naprawdę znaleźć się w podobnej sytuacji na okręcie.

Wszystkie inne bohaterskie wyczyny na morzu - walki korsarzy, zmagania się żeglarzy z burzą, nawet bitwy morskie, wydały mi się blade i bezbarwne wobec płkratu. Bohaterowie tamtych opowiadań przeważnie zwyciężali i wychodzili cało, ale tutaj zaraz nastąpi wybuch i wszyscy wylecą w powietrze. Zapragnąłem wówczas przeżyć podobną chwilę chociażby za cenę życia.

I oto chwila ta nadeszła. Różniła się tym od wszystkich innych przeżytych dotychczas, że nie wymagała już żadnej walki. Wiadomo, że się stanie. Zaraz odsłoni się przede mną tajemnica życia i śmierci. Zaraz będę wiedział na pewno, czy z "tamtej strony" coś jest, czy nic nie ma. Samo przejście z jednego stanu w drugi przestało być straszne. Obojętne czy to nastąpi przy potwornym huku, czy będzie to zmiażdżenie lub unicestwienie przez rozsypanie się w kawałki, czy długi lot w powietrzu. Za chwilę odkryje się tajemnica tego, co jest po śmierci.

* * *

Ogień, który pożerał "Chrobrego", zaczynał nas spychać na samą rufę. Nie rozumiałem, jak kapitan może jeszcze wytrzymać na mostiku. Mostek ogarnięty był płomieniami.

Co by się działo na statku, gdyby ten cały żar pokrył pozostałych na pokładach ludzi? "Chrobry" nie miał wad. Wszystko na nim było dobre, każda praca była łatwa - z ładunkiem i z pasażerami. Trzymał się na każdej fali, jak żaden z naszych transatlantyków. Manewrował, jak gdyby wyłącznie do manewrów go zbudowano. Był najbardziej udainym statkiem naszej floty. W ostatnich chwilach swego życia darzył nas jeszcze tym, co miał do ofiarowania i co wciąż stanowiło o naszym istnieniu: nie wybuchał i nie zmieniał swego położenia względem wiatru.

Mostek wydał mi się w tej chwili ofiarnym stosem kapitana. Straciłem już nadzieję zobaczenia się z nim, gdy naraz znalazł się koło mnie z oficerami i lekarzem okrętowym. Doktor nasz nigdy nie schodził na ląd bez monokla. Ponieważ teraz przewidywał możliwość opuszczenia statku, spostrzegłem, że wyprostował się i trzyma głowę w charakterystyczny sposób: monokl był na miejscu.

Drugi oficer denerwował się bezczynnością. Domyślałem się, że nie może pogodzić się z myślą, że to już koniec. Niepokój drugiego" wzrastał. Wreszcie nie wytrzymał, podszedł do mnie i spytał:

- Słuchaj, co zrobić jeszcze?

Rozumiałem, że trzeba mu coś wymyślić dla odprężenia. Bezczynność nie dawała pogodzić się z jego aktywnością i żądzą czynu. Na piersi "drugiego" widniał zawieszony aparat fotograficzny, poradziłem więc, by zrobił jak majwięcej zdjęć i zabezpieczył aparat przed wodą.

- Jeśli go ktoś wyłowi, zobaczy przynajmniej, jak wygląda piekło - powiedziałem.

Leżące wśród płomieni ciała zabitych wydawały się falować w unoszącym się nad pokładami żarze. Trupy zazwyczaj są zimne i sztywne. Na "Chrobrym" trupy - ogarnięte żarem - żyły. Nie mieściły się we własnych -mundurach. Rozdymały się piersi. Twarze zmieniały barwę w grymasach, rozszerzały się lub kurczyły, ukazując zęby w uśmiechu.

Podsunięta drugiemu oficerowi myśl zrobienia takich zdjęć odpowiadała mu. Zaczął szukać dogodnego miejsca do ich wykonania.

- Spiesz się! - krzyknąłem i nie mogłem opanować się, by nie dodać po cichu: - Pikrat! Pikrat! Wylecimy w powietrze!

* * *

I znów jeden z samolotów zniżył się i otworzył ogień do łodzi ratunkowych, pomimo że oba okręty eskorty biły do niego ze wszystkich swych dział. Obrona była jak zwykle bezskuteczna, wobec czego naszą uwagę zwróciliśmy na czapkę kapitana.

- Zygmunt, kiedyś zdążył dać to sobie wyhaftować na czapce? - wyrwało mi się ze śmiechem.

Kapitan zdjął czapkę i zaczęliśmy oglądać niezwykłe jej przybranie. Były to krople jakiegoś metalu, który zastygł w tej dziwnej postaci.

- W momencie gdy leciały bomby, poczułem, że coś mi spadło na czapkę - wyjaśniał. - Wydaje mi się, że ten metal pochodzi z bomb.

Doktor wziął czapkę do rąk i jak zwykle - gdy z wielką uwagą badał nas jako pacjentów - wysunął dolne zęby przed górną wargę. Przez monokl przyglądał się tej srebrnej palmie, jak gdyby to była rana. Diagnoza brzmiała:

- Wieniec laurowy z nieba, za życia...

Staliśmy znów w milczeniu, czekając na wybuch. Nie dopytywaliśmy się, kto zginął, a kto ocalał. Było kwestią minut - kto kogo na razie przeżył o tę krótką chwilę. Wydawało się nam, że już nic nas z równowagi nie potrafi wyprowadzić, gdy naraz otworzyły się drzwi od pomieszczeń na rufie i wyszedł z nich starszy mechanik. Według naszych obliczeń on pierwszy powinien był przekroczyć w swym długim szlafroku granicę, nad którą myśmy jeszcze stali. Rzuciliśmy się do niego, jak gdyby został zesłany na chwilę z tamtego świata, by nam służyć za przewodnika. Widocznie przebrała się miara wrażeń, bo łzy mi się sypnęły z żalu, że po to tylko się wyratował, by zaraz zginąć.

Starszego mechanika uratowały - parówki. O godzinie dwudziestej trzeciej trzydzieści, gdy zgodnie ze swymi zwyczajami spał zawinięty w ten długi szlafrok, zbudził go telefon. Dzwonił pierwszy radiotelegrafista, zapraszając na gorące parówki, które dostał od prowiantowego. Miały być według zapraszającego doskonałe.

* * *

Jeśli nie nastąpi wybuch, to ogień zepchnie nas wkrótce do wody. Na razie rozmyślaliśmy jeszcze nad nie dokończoną parówką starszego mechanika. Porzucił ją natychmiast po wybuchu bomb i zbiegł "na dół do swych koni mechanicznych, by nie rozniosły "Chrobrego". Pozostał w maszynie do czasu, kiedy już dłużej nie można było w niej

wytrzymać. Dzięki obu Zygmuntom "Chrobry" do ostatniej chwili utrzymywał się prawą burtą do wiatru.