Выбрать главу

MA W KAŻDYM PORCIE NARZECZONĄ

Tytuł tego opowiadania jest fragmentem jednej ze zwrotek piosenki wykołysanej na pierwszej "kolebce nawigatorów" oficjalnie noszącej nazwę żaglowca szkolnego "Lwów". Życie maisze na "Lwowie" nie różniło się niczym od tego, które było udziałem wszystkich marynarzy na dużych żaglowcach rejowych w dziewiętnastym wieku. Na straży tej tradycji w postaci surowej dyscypliny oraz hartu ducha i ciała stało nie uznające kompromisów morze. Wielki rejowiec pożerał pracę nielicznej stosunkowo załogi i nigdy nie był jej syty. Utrzymanie w należytym stanie oraz konserwacja żaglowca i jego takielunku wymagały bezustannej pracy od wschodu do zachodu słońca. Do pracy dochodziła jeszcze nauka. Ten surowy prymityw bytowania w ciągłej pracy wynagradzany był możnością poznania i izrozumienia morza.

Chcąc wzbudzić zazdrość kolegów na lądzie, przedstawialiśmy im radości swego zawodu w sposób najbardziej odpowiadający lądowym wyobrażeniom o wartościach życia na morzu. Właśnie tak jak w żartobliwej piosence powstałej na "Lwowie":

Morowa marynarska wiara,

Szczęsny jej życia los.

Nie to co lądu armia szara,

Która ma pusty trzos.

Marynarz w dzień się bawi,

W hamaku w nocy śpi.

Czy to na Bałtyku, czy na Atlantyku

Ze swego losu drwi.

Na spacer jedzie do New Yorku,

Zobaczy ziemi szmat.

Dolarów pełno ma w swym worku,

Jego jest cały świat.

Przez wiele lat napawało nas dumą, że nasza piosenka była stale śpiewana "od śnieżnych Karpat szczytu do spienionych fal Bałtyku".

Tak długo, aż wyrosła Gdynia, urodziły się kompanie okrętowe posiadające duże, nowoczesne statki. Nagle ostatnia zwrotka piosenki

MA W KAŻDYM PORCIE NARZECZONĄ,

Używa sobie fest,

Niejedna chciała być mu żoną,

Lecz on nie frajer jest.

zaczęła wywoływać niezadowolenie wśród wielu, wielu pań w Gdyni. Zjednoczone oburzeniem postanowiły wysłać petycją do odpowiednich władz, by zabronić śpiewania tej amoralnej zwrotki. Druga wojna światowa pozostawiła petycję bez odpowiedzi. Wytworzona wokół piosenki "burza" zwróciła naszą uwagę na owe "narzeczone", które zaczęliśmy kolekcjonować w opowiadaniach. Ta mówiona kolekcja, nazwana MADAME BUTTERFLY od Motyla Fuccdniego, miała w sobie rzeczywiście coś ze zbioru motyli.

Wybrane poniżej opowiadania nie stanowią wyjątków. Jedynie okoliczności, w których je zebrano, wydawać się mogą niecodzienne, a przez to być może - godne uwagi.

Ten, który historię niniejszą opowiedział, był uczniem polskiej Szkoły Morskiej w Southampton. Wówczas nazywano nas jeszcze Natchnieniem Narodów. Lotników i marynarzy polskich noszono w Anglii na rękach. Był to okres najcięższy dla Wielkiej Brytanii. Niemcy topili bezkarnie setki statków i bombardowali Samotną Wyspę dzień w dzień.

Z powodu bombardowania Uczeń musiał długo czekać na połączenie do Southampton na jednej z mniejszych stacji kolejowych. Siedział właśnie w poczekalni przy stoliku, gdy przysiadł się do niego szpakowaty gentleman. Po godzinnej rozmowie nieznajomy zaproponował mu, by - zamiast nudzić isię na dworcu lub w przygodnym hotelu - zechciał spędzić czas u niego w domu. Tym bardziej że, jak zrozumiał, Polak miał jeszcze do końca urlopu dwie doby w zapasie.

Młody nawigator zesztywniał nieco, gdy samochód gościnnego gentlemana zatrzymał się przed starym, średniowiecznym zamkiem. Za chwilę znalazł się w nowoczesnym lulksusie starych zamkowych komnat. Podziwiał olbrzymie, marmurem wykładane kominki z kutymi w mich herbami właścicieli, biblioteki, galerie obrazów, myśliwskie trofea - wszystko jak na dobrym filmie.

Sprawił gospodarzowi lekki zawód, gdy odmówił wypicia jakiegokolwiek mocniejszego trunku, godząc się wreszcie na kieliszek wina obojętnej mu marki. Przepraszał gospodarza za sprawiony kłopot i oświadczył, że bawi go bardzo atmosfera starego zamczyska, ponieważ po raz pierwszy jest w tak niezwykłym otoczeniu.

Kolację zjedli w olbrzymim hallu wykładanym czarnym dębem, o rzeźbionej powale i ścianach. Stary lokaj, jak w powieści, bezszelestnie zmieniał nakrycia. Nikogo poza gospodarzem i lokajem w zamku nie widział.

Dochodziła godzina jedenasta wieczór, gdy lokaj niosąc walizeczkę gościa zaprowadził go do sypialni. Po kąpieli Uczeń ułożył się w ogromnym łożu. Usłyszał jeszcze bicie starego zegara, a potem wygrywane kuranty. "Straszny Dwór" - pomyślał zasypiając...

Obudził go nagle jasny snop światła padający na oczy. Usłyszał dźwięk wybijanej przez zegar godziny dwunastej. Światło padało z otwartych drzwi sąsiedniego pokoju. Podniósł się z lekka, opierając się na łokciu. W otwartych drzwiach stała kobieca postać ubrana jak do ślubu. Zegar wygrywał kuranty.

"Śni mi się, czy zabłądziła?" - pomyślał.

W tej chwili postać zaczęła się ku niemu przybliżać. Stanęła przy łożu w ten sposób, że mógł w smudze światła podziwiać piękną twarz i smukłą postać. Brzoskwiniowa cera, duże szare oczy, regularne rysy, wysmukła szyja otoczona naszyjnikiem z pereł. Na głowie miała welon.

Widząc, że jej się przygląda badawczo, spytała, czy mu się podoba? Był tak zachwycony, że przytaknął skwapliwie. Gdy spytała go z kolei, czy zechciałby wyratować ją z mąk tamtego świata - również przytaknął odważnie. Wówczas zadała trzecie pytanie: czy zechciałby ją natychmiast poślubić, pod warunkiem że nigdy potem nie będzie starał się jej szukać ani dowiadywać się kim jest lub kim była?

Zgodził się uczynić dla niej wszystko.

Duchów się nie bał. Wydawała się mu aniołem, który zstąpił na ziemię.

Powiedziała, że w takim razie będzie na niego czekała w sąsiednim pokoju.

Ubrał się szybko i za chwilę wsunął się do sąsiedniej komnaty. Światło było przyćmione. Stała na środku sali. Podszedł do niej i podał jej ramię. Przyjęła je prowadząc go przez mroczne korytarze.