W okresie tym byłem oficerem nawigacyjnym na angielskim statku dbsługującyni osiedla leżące nad Amazonką oraz porty na północno-wschodnim wybrzeżu Ameryki Południowej.
Załogę pokładową i maszynową stanowili Indianie znad Amazonki. Najstarszy wiekiem był Sumę. Pływał w załodze maszynowej na statkach angielskich kompanii okrętowych od momentu założenia regularnych linii na Amazonce. Sumę znał doskonale angielską terminologię maszynową i pełnił już raczej funkcje tłumacza w maszynie, ale pomimo jego sędziwego wieku niklt nie zamierzał go zwalniać.
Na wszystkie alarmy szalupowe zjawiał się pierwszy, w przepisowo nałożonym pasie ratunkowym, i z zapałem brał czynny udział w opuszczaniu szalupy za burtę. Ciążył duszą do pokładu. Maszyny nie lubił.
Podczas podróży pomiędzy dżunglami Amazonki Sumę lubił wieczorami - siedząc na zwojach lin na pokłaldzie rufowym - nucić jedną i tę samą melodię, przy akompaniamencie' miniaturowej gitary. Melodia była niemal identyczna z tą, którą nteraz słyszałem w dzieciństwie i której słowa rosyjskie mówiły o okręcie-zjawie idącym "po sinim wołnam okieana".
Sumę twierdził, że jest to stara melodia indiańska z dżungli nad Amazonką. Oburzał się na samą myśl, że mogła być przyswojona od białych.
Melodia ta nie dawała mi spokoju. W poszukiwaniu źródeł jej pochodzenia dowiedziałem się, że Sumę należy do jednego ze szczepów Tupinamba. Szczepy te słynęły niegdyś z zamiłowania do pieśni, muzyki oraz poezji, które uprzyjemniały im kilkudniowe festyny i uczty. Zapraszano na nie licznych gości i wspólnie zjadano wziętych do niewoli jeńców.
Swego czasu Tupinamba byli niesłychanie zgorszeni i oburzeni na białych z powodu złego traktowania przez nich jeńców. Według Tupinamba biali byli na bardzo niskim stopniu kultury, zabijali bowiem ludzi bez potrzeby, z niskiej chęci mordowania, nie mówiąc już o bestialskim traktowaniu niewinnych jeńców. Do pojmanych jeńców Tupinamba odnosili się z większym szacunkiem nawet niż do wojowników własnego plemienia. Właściciel jeńca raczej by sam głodował, niżby dopuścił do tego, by głodował jeniec. Z zasady przydzielał mu jako żonę swoją córkę lub siostrę, by dbała o jeńca i mu usługiwała.
Utuczonego jeńca z wielkimi honorami zabijano uderzeniem maczugi i przy śpiewie, muzyce oraz deklamacji - zjadano. Tupinamba wiedzieli, po co zabijają, a jeńcy wiedzieli, dlaczego oddają swe życie. Ani jeden kęs mięsa czy kropla krwi nie zmarnowały się. Nawet z piszczeli wyraibiano flety, na których przygrywano na następnych ucztach. Żona zjadanego, podobnie jak i honorowi goście, miała prawo do najlepszych kąsków w postaci mięsa z palców rąk oraz tłuszczu z wątroby i serca.
Zacząłem pilnie obserwować Sumę. Dziwiło mnie, że w każdym osiedlu nad Amazonką, przy którym stawaliśmy na kotwicy, by zabrać przygotowany dla nas ładunek orzechów, ziaren babasu, 'bali drewna lub kauczuku, Sume zawsze i nieodmiennie żegnany był przez kobietę otoczoną dziećmi. Kobieta na pożegnanie ze czcią całowała Sumę ostentacyjnie w rękę.
Gdy te pożegnalne sceny za każdym rejsem się powtarzały, spytałem sternika z mojej wachty, Indianina, czy Sumę jest wodzem szczepu Tupinamba, że wszędzie go z takimi honorami żegnają.
Sternik wyjaśnił, iż każda z tych kobiet jest żoną Sumę, a dzieci, które go odprowadzają, są na pewno jego dziećmi. Sumę za cel swego życia postawił posiadanie stu synów. W chwili naszej rozmowy miał ich dziewięćdziesięciu dziewięciu i z niepokojem czekał na setnego, nie zrażając się przeciwnościami losu, który przez kilka lat z rzędu obdarzał go wyłącznie córkami.
Niegdyś nie tylko znaczna ilość synów, ale i córek stanowiła o bogactwie i znaczeniu, ze względu na posiadanie zięciów podlegających teściowi. Później czasy się zmieniły i zaszczyt przynosiła tylko wielka ilość żon, rozsianych po Okolicznych wioskach, oraz synowie. Córki dla Sumę nie przedstawiały żadnej wartości. Nie liczył ich nawet. Za wszelką cenę starał się dopiąć swego celu pod zerowym stopniem szerokości, od południka ląuios, na którym również "ryby śpiewają w Ukajali", aż do Belem, leżącego przy ujściu Amazonki.
Wydaje się, że cel, jaki przyświecał Sumę - posiadającemu w każdym porcie żonę - był nieco odmienny od tego, jaki sobie wyobrażali według autora naszej piosenki ze "Lwowa" ludzie na ladzie. Jednakże kolekcja Sumę sama jakoś łączy mi się w pamięci ze zwrotką "Ma w każdym porcie narzeczoną..."
MONKEJEK I "CATALINA"
Monkejek - znaczy tyle co małpka. Zdrobniały na polski sposób angielski monkey. W tym wypadku było to imię własne małpki z lasów tropikalnej Afryki. Monkejka poznałem w okresie bombardowań Londynu, w którym znalazłem się chcąc odwiedzić swego kolegę ze Szkoły Morskiej w Tczewie. Przybył on do Londynu jako kapitan jednego z najstarszych statków naszej floty, jeśli mówić o roku wodowania, a jednego z najmłodszych, jeśli chodzi o podniesienie polskiej bandery. Ten jednocześnie najstarszy i najmłodszy statek polskiej floty nosił wypisaną dużymi literami na rufie nazwę "KROMAN".
Gdy po dwóch latach od wybuchu wojny światowej stanąłem na pokłaidzie "Kromania", byłem znów w Polsce. Kraj nasz, zalany potopem na podobieństwo Atlantydy, wydawał się nam ziemią mityczną. Spod tej fali barbarzyństwa udawało się wydostać nielicznym, i ci przynosili wieści o niezłomnej postawie narodu i jego niezwyciężonym duchu. Te garstki Polaków wędrujące po całym świecie myślały o sobie jaik Atlantowie, że jednak w jakiś cudowny sposób wrócą do ojczyzny. Każdy polski statek był pływającą cząstką Polski i pobyt na nim jpotrafił natchnąć nadzieją; dzięki temu mogliśmy spełniać nakazania kraju: "Bronić będziemy ducha".
Na "Kromaniu" z miejsca zostałem oczarowany żoną kapitana. Zanim podano obiad, oprowadziła mnie po statku, pokazując z dumą działka i przeciwlotnicze karabiny maszynowe, z pełnym zrozumieniem wartości każdego i znajomością ich technicznej sprawności. W każdym miejscu dogodnym do ustawienia broni przeciwlotniczej lub przeciw okrętom podwodnym stały doskonale utrzymane działka, przy każdym leżały zapasy amunicji. Cała załoga - jak zapewniała oprowadzająca mnie pani - była wyćwiczona w obsłudze każdego typu posiadanych działek. Samego statku nie mogłem poznać. Zapamiętałem go z podróży z Goteborga do Szkocji jako statek dogorywający. Nawet blacha komina przedstawiała wówczas smutny widok rzeszota przeżartego rdzą. Wyposażenie nawigacyjne właściwie nie istniało. Jedynym przyrządem, którym kapitan najwięcej się chlubił, była drewniana linijka. Brał nią namiary "na oko" nad kompasem z zeszłego stulecia i kreślił za jej pomocą kursy na mapie również "na oko".