Słabością Dyzia, odrywającą go od studiów nad dociekaniami Darwina, były dzieła Gorkiego, których pełne wydanie w oryginale woził stale ze sobą. W osobie Dyzia nie podejrzewano przyszłego profesora ekologii, a najmniej - przyszłego dostojnika.
Nie kończące się dysputy pomiędzy Dyziem i Pigłem zmieniały swój temat w zależności od miejsca, w którym były prowadzone.
Podczas przedłużającego się postoju w oczekiwaniu na wiatr sprzeczki w nawigacyjnej były coraz żarliwsze:
- Pigłu, jeśliś taki mądry, powiedz, jakie jest zero mapy przyjęte przez Japonię.
- Średnia najniższa niska woda - bez zająknienia odpowiedział Pigieł.
- Miraż, Pigłu. Miraż - cieszył się Dyzio. - Nic podobnego. Indyjska niska woda syzygijna. No, ale powiedz wobec tego, jakie jest zero mapy przyjęte przez Indie Holenderskie? No?
- Indyjska niska woda syzygijna - powtórzył Pigieł usłyszane przed chwilą od Dyzia zero mapy japońskiej.
- I znów twój miraż nad miraże. Nawet nie śniłeś nigdy o takim zerze. Średnia półroczna najniższa niska woda. Ale do trzech razy sztuka. Powiedz, Holendrzy...
- Odczep się, Dyziu - zirytował się Pigieł. - Daj mi spokój.
- Oho! Nie dam - znęcał się nad nim Dyzio. - Jak ci znów wypadnie dokładność stanu wody do jednej tysięcznej milimetra, to cię jeszcze raz przeegzaminuję, choć i tak stwierdziłem, że nic nie umiesz.
Na szczęście "Lwów" wybrał kotwicę i ruszył przez Kanał Angielski z wizytą do siedmioletniego króla.
Wszystkie zajęcia mogące się przydać absolwentom w przyszłości, a nawet stawianie i zwijanie żagli, były wykonywane z zapałem, natomiast mycie, malowanie i czyszczenie mosiądzu należały do prac objętych ukutym w szkole powiedzeniem: "Lenistwo jest rękojmią zdrowia". Jeśli któryś z absolwentów nie piastował godności starszego nawigacyjnego lub służby bosmańskiej, to zanim przyszła jego kolej na jedno z tych stanowisk, uważał siebie za pasażera wolnego od robót porządkowych. Wobec tego że w tym roku było o kilku absolwentów więcej niż godnych ich stanowisk, wolni od służby wymyślili samobójczą zabawę podczas wachty, wylosowując spośród siebie jednego, który miał w odpowiednim momencie znaleźć się na ścieżce życia komendanta i to z rękami nie zajętymi pracą. Pozostali za najbliższą nadbudówką obserwowali straszliwy moment rzucenia się komendanta na wylosowaną dla niego ofiarę.
Przerażenie ofiary było zawsze wielkie, ponieważ komendant nie znosił na pokładzie ludzi, którzy nic nie robili. Co prawda etykieta morska była na statku przez wszystkich ściśle przestrzegana i w miejscu, gdzie ktoś pracował, nigdy nikt nie przebywał bezczynnie, a jeśli go zaskoczono śpiącego i odpoczywającego nawet przed wachtą, każdy natychmiast przykładał ręki i pomagał "pracerzom". Komendant jednak doskonale wiedział, że część absolwentów jest nieuchwytna i zabijał czas polowaniem na sztuki bardziej wyrafinowane w próżnowaniu.
Po upolowaniu absolwenta nigdy nie było wiadomo, jakimi drogami potoczą się myśli komendanta i co z tego wyniknie. Bardzo często wszystko zależało od miejsca spotkania z przeznaczeniem, miejsce zaś ustalano z góry.
Tytuł komendanta statku szkolnego przywędrował z francuskiej marynarki i znalazł z łatwością zastosowanie na "Lwowie", ponieważ starszy i drugi oficer byli - podobnie jak i komendant - kapitanami żeglugi wielkiej. Mówienie do nich "panie poruczniku" było degradowaniem ich zasłużonego tytułu. Tytułowanie wszystkich kapitanami naruszało bezapelacyjne prawo do tego tytułu zawarowane dla kapitana statku, wywołując niezadowolenie wyrażane przez poprzedniego kapitana zdaniem: "Znaczy tytułomania". Obecnie tytuł komendanta jasno określał stanowisko i godność pozwalając jednocześnie na odpowiednie tytułowanie starszego i drugiego oficera.
Obecny komendant dzięki swej przygodzie z łodzią podwodną - na której dobrowolnie zatonął, by nie zostawić bez dowództwa załogi, po czym po opanowaniu paniki z leżącej już na dnie łodzi wyrzucił na powierzchnię pozostałych przy życiu ludzi i wydostał się sam - miał nieograniczony kredyt na "rozszarpywanie" rzuconych mu ofiar. Ofiary zaś nie miały prawa nosić w sercu urazy do komendanta za wysłuchane przymiotniki dotyczące ich osoby. To była gra.
Według Sforzy siła komendanta miała swe źródło w lęku przed nim, podobnie jak to twierdzili Murzyni we Wschodniej Afryce, że "lęk przed lampartem jest jego siłą".
Sam Sforza, gdy los przeznaczył go na ofiarę, przed nadchodzącym komendantem przysiadł ze strachu na pokładzie, łapiąc się dwoma rękami za bezlitośnie gładkie i czyste deski pokładu.
Gdy straszny krzyk: "Dlaczego nic nie robicie?" przeniknął przez ciało Sforzy, ten odzyskał nagle mowę i wyjaśnił, że właśnie szuka przecieku na pokładzie, że właśnie w tym miejscu zawiodło kalfatroAAAAaaaa!!! - zawirowało w powietrzu. - Powtórzcie, coście powiedzieli! - wyrzucił z siebie purpurowy komendant.
- Słucham, czy idzie, panie komendancie. Słucham, czy nie popsuty.
Na to posypał się na Dyzia grad przymiotników i porównanie do smacznego ryjącego czworonoga, który - według komendanta - miał tak samo znać się na pomarańczach, jak Dyzio na termometrach. Komendant nie używał polskiej łaciny, przekładając nad nią greczyznę. Schowanych za nadbudówką absolwentów uderzyło w uszy nowe słowo idiotropos, w dźwięcznym języku rodzimym Odyseusza znaczące tyle co "osobliwy".
Wobec tego że termometr nie powinien się był znajdować na rostrach, zainteresowanie komendanta przeniosło się szybko z Dyzia na domniemaną osobę mogącą tam zostawić termometr. Pozostawione wiadro natychmiast naprowadziło gromowładną falę na barki roztrzepanego młodszego nawigacyjnego, do którego należało mierzenie temperatury wody, dzięki czemu Dyzio obronną ręką zszedł z rostrów do codziennego życia na "Lwowie".
Lawirując wśród wysp greckich i białych szkwałów, "Lwów" dotarł do Morza Czarnego, złożył w przewidzianym czasie wizytę młodocianemu królowi, zabrał nowy narybek kandydatów i rączo zawrócił do domu, zatrzymując się na chwilę dla odpoczynku w Algierze. Egzotyczna bandera "Lwowa" i jego wiek wzbudziły ogromne zainteresowanie najwyższych sfer Algierii. Możność zwiedzenia starego żaglowca, pod nigdy nie widzianą banderą, przyciągnęła nawet sfery dyplomatyczne w osobach kilku dystyngowanych pań i panów. Sylwetka przygotowanego do wyjścia na ląd Pigła przypominała Podbipiętę z ogolonymi wąsami i zwróciła na siebie uwagę oficera służbowego, który natychmiast przydzielił Pigła do oprowadzania dyplomacji po statku. Właśnie całe towarzystwo stało na rufie "Lwowa", podziwiając strzelistość jego masztów i pajęczynę olinowania, gdy nie opodal spadł jakiś ptak zmęczony długim lotem nad morzem. Panie pierwsze zwróciły na niego uwagę, zainteresowane pięknym upierzeniem. Ptak bezsilny leżał na pokładzie.