Выбрать главу

Major szybciej ode mnie opuścił szpital. Przypomniał sobie okres wojen napoleońskich i zaciągnął się do formującego się we Francji Wojska Polskiego. Opuszczony przez Majora, który nie miał nadziei na moje wyzdrowienie - wyzdrowiałem i wyruszyłem na "Chrobrym" na kampanię norweską.

* * *

Tajemnicą chyba z dziedziny ciągu ptaków jest ciąg załóg polskich statków po wyjściu na ląd w nie znanym nikomu porcie do tego samego, nie wybranego i nie ustalonego przez nikogo z nich miejsca, w którym zawsze i na pewno wszyscy się w mieście spotkają. Czy będzie to Londyn, czy Nowy Jork, Konstantynopol czy Buenos Aires - spotkają się. Miejscem tym może być tawerna o łatwej nazwie "PIERWSZA I OSTATNIA" - w zależności od tego czy się wychodzi z portu, czy się do niego wraca - albo bar, gdzie podają... wyłącznie ostrygi, restauracja, w której szefem kuchni jest kucharz z wyspy Siphnos, lub po prostu ulica. Może działa w tych wypadkach bardzo silne w każdym Polaku na obczyźnie pragnienie spotkania kogoś ze swoich - tak silne, że zwabia na to miejsce rodaków. I tak już potem w tym miejscu coś z "tego" zostaje, coś, co sprawia, że właśnie Polacy tam się spotykają.

W Glasgow w okresie drugiej wojny światowej takim miejscem była ulica, której nazwa, po przeczytaniu, była dla Polaków prawie nie-wymawialna: Sauchiehall Street.

W czerwcu 1940 roku na tej ulicy padliśmy sobie z Majorem w objęcia. My z Norwegii opowiedzieliśmy Majorowi obejrzany tam "teatr" wojny. Nasi gospodarze nie mieli pojęcia o prowadzeniu wojny. Karne, jak chyba żadne inne wojsko na świecie - wyposażone w broń "nowoczesną" z pierwszej wojny światowej - było bezsilne w walce przeciwko czołgom i samolotom uzbrojonym w nowoczesną broń maszynową.

Wrażenia Majora z "teatru" francuskiego były jeszcze smutniejsze od naszych. Major, uzbrojony w karabin Lebela z roku 1892, przemaszerował Francję walcząc nim przeciwko czołgom - niekiedy skutecznie. Wrócił pełen dumy. Źródłem jej - jak twierdził - było osobiste sprawdzenie prawdziwości i aktualności wersetów Ksiąg narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego, z którymi Major się nie rozstawał.

- Odzyskałem wiarę w nas samych - mówił - pomimo że słowo Wolność zawarte w jądrze kultury polsikiej zmieniamy zbyt często na samowolę i swawolę. Lepsze to jednak niż Mordlust,  żądza krwi, bodziec do wszelkich poczynań zawarty w jądrze kultury Germanów, lub "użycie" aż do słynnego apres moi le deluge Francuzów - po mnie choćby potop, a nawet od "najlepszego interesu" w jądrze kultury Anglosasów. Odzyskałem również szacunek 'dla nas samych, gdy zobaczyłem jak niedościgły dla nas ideał narodów, którego byliśmy tylko "pawiem i papugą" - rozleciał się w niecałe dwa tygodnie bez honoru i ambicji. Zrozumiałem powiedzenie Kościuszki, że gdyby Polacy sami sobie nie szkodzili, żadna siła ma świecie nas by nie zmogła. Z jednym tylko wersetem zgodzić się nie mogę. Z tym, który mówi, że Ameryka odkryta przez Kolumba stała się ziemią świętą i ziemią wolności. Dla kogo? Dla Indian? Zielone krzyże na żaglach okrętu Kolumba znaczyły dla nich to samo, co dla nas dzisiaj swastyka. Wymordowano miliony Indian na kontynentach obu Ameryk i gdy Włochy rzuciły się teraz na rozkładającą się Francję, zrozumiałem, dlaczego nasi historycy twierdzą, że "po przyjęciu katolicyzmu - nie Polska stała się katolicką, lecz katolicyzm stał się polskim".

Lato 1940 roku upływało na smutnych stwierdzeniach, że Zachód nie wyciągnął żadnych praktycznych wniosków z napaści na Polskę. Padała jedna stolica za drugą. Naraz w nasze najczarniejsze myśli o przyszłości Major wniósł nieoczekiwanie coś zupełnie nowego.

- Wojna - oświadczył pewnego dnia - wcale się jeszcze nie zaczęła. Jest to chwilowy sukces przygotowanego mordercy, którego nie zaczęto jeszcze ścigać. Wojna rozstrzygnie się nad Wołgą, gdzie morderca poniesie całkowitą klęskę.

Dla wszystkich, którzy tego słuchali, oświadczenie Majora było niedorzecznością. Major jednak zdecydowanie obstawał przy swoim, podając jako źródło swych informacji - byłego premiera Kościałkowskiego.

* * *

W tym czasie gdy prowadziliśmy w Glasgow te rozmowy, otrzymałem od byłych uczniów z "Daru Pomorza" list z wiadomością, że duża ich grupa znajduje się w obozie w Szkocji i proszą, żebym ich odwiedził. Gdy przyjechałem do obozu, chłopców nie zastałem. Cały ich oddział wysłano w góry Szkocji, gdzie mieli tropić zrzuconych na spadochronach dywersantów.

Doczekałem się jednak ich powrotu. Pamiętałem ich jako dzieci jeszcze, teraz przeistoczyli się w żołnierzy. Opowiadali o Francji to samo co i Major. Tak jak i on byli dumni, pełni wiary w siebie samych i Polskę. Po naszym przejściu na pięciu statkach do Firth of Forth historia ich tułaczki dopiero się zaczęła. Część z nich z miejsca poszła do floty handlowej, pozostałych zaokrętowano na ORP "Gdynia", naszym starym transatlantyku "Kościuszko", który, wyprowadzony w ostatniej chwili z Gdyni przez kapitana Mamerta Stankiewicza, pełnił teraz funkcje okrętu-bazy Polskiej Marynarki Wojennej. Z "Gdyni" ! większość ich wyruszyła do Francji do Wojska Polskiego, podobnie jak Major.

Pomimo wszelkich starań z ich strony, by się utrzymać w jednej grupie, znaleźli się niestety w kilku formacjach. Grupa największa czuła się najsilniej i posiadała najwięcej humoru. Starsi wiekiem w tej grupie uważali się za opiekunów młodszych kolegów, a dwóch najmłodszych cała kompania uważała za "nasze dzieci". Opowiadali, jak podczas tego cofania się we Francji wśród nieustannego bombardowania i ostrzeliwania dbali o to, by "dzieci" grzecznie się zachowywały i przestrzegały wzorowej higieny osobistej.

"Wieczorem, żeby tam nie wiem co - nie wiem jak strzelali czy bombardowali, "dzieci" nieodzownie szły się myć a nawet kąpać. Czyściły ząbki szczoteczkami i pastą, nakładały potem długie nocne czyste koszule i kładły się do "łóżeczek" - ale zawsze pomiędzy dwa czyste prześcieradła. Cała kompania asystowała przy tym i każdy kolejno pochylał się nad nimi, by pocałować "nasze dzieci" na dobranoc.