Wszyscy jednak musieli pełnić tak zwaną służbę ogniową. Co kilka dni miało się służbę w nocy, w ustalonym miejscu na ulicy na wypadek zrzucenia przez samoloty bomb zapalających. Pełniący tę służbę byli odpowiednio przećwiczeni i zaopatrzeni w specjalny sprzęt. Po bliższym wzajemnym poznaniu i przetasowaniu się dyżurujących - służba ta stawała się czymś w rodzaju party, miłego towarzyskiego spotkania. W nocy igrzyska świetlne na niebie wzbudzały prawie zachwyt. Najbardziej interesujący widok przedstawiały bombowce i złapane w smugi reflektorów opadające na spadochronach ich załogi. Do przyjemności niemal zaliczyć należało deszcz spadających bomb zapalających, których wygaszenie napawało dumą spełnionego obowiązku.
Były jednak i inne przykrości spowodowane wojną. Lord Woolton obliczył, że ilość marmolady pozostawiona na talerzykach przez czterdzieści milionów łudzi wynosi całe tony, za których dowóz trzeba zapłacić życiem wielu marynarzy. Od momentu usłyszenia tego oświadczenia żaden Anglik nie położył marmolady na talerzyku.
Trudniejsza sprawa była z cebulą. Za przywiezienie jej do kraju również trzeba było płacić życiem marynarzy, wobec tego zamieniono wszystkie klomby i kwietniki w poletka uprawy cebuli. Cebulę "uprawiano" nawet w doniczkach i skrzynkach na 'balkonach.
Bombardowanie dotknęło również brydżystów, stawiając przed nimi trudny do rozstrzygnięcia problem - co należy uczynić, jeżeli bombardowanie rozpocznie się w środku gry? Ustalono: ten który się "rozłożył", wychodzi na dach, by obserwować, czy rzeczywiście grę należy przerwać. Podobne zagadnienia trapiły graczy w golfa. Duży lej po bombie nie był przewidziany przed uderzeniem w piłkę. Co robić, jeśli uderzy bomba, a piłeczka wpadnie do leju po bombie? Należy coś począć. Zmienić statut? Zmieniono. Jeśli piłeczka wpadnie do leju po bombie, można ją z niego wybić dodatkowym uderzeniem, które się nie liczy.
* * *
Miastem bombardowanym codziennie podobnie jak Londyn był Southampton, w którym w University College w Navigation Department kształciła się grupa uczniów z "Daru Pomorza", w ilości dwudziestu kilku przez okres dziesięciu miesięcy. Oficerem łącznikowym pomiędzy Ministerstwem Żeglugi a szkołą i bezpośrednim kierownikiem każdego kursu był kapitan ż.w. Antoni Zieliński.
Każdy uczeń tej szkoły nazywał się w tym okresie polish midship-man. Nazwa ta wywodziła swój rodowód od miejsca, w którym na statku angielskim hodował się przyszły narybek oficerów nawigacyjnych. "Przed masztem" - na dziobie statku mieszkała załoga. Rufa uchodziła za najszlachetniejszą część statku - mieszkał na niej kapitan i oficerowie. Midship, czyli śródokręcie, zajmowali mężczyźni i chłopcy używani do noszenia amunicji i rozkazów lub po prostu młodzi ludzie do posług osobistych kapitana i oficerów. Dopiero od okresu wojen napoleońskich midshipman stał się tytułem honorowanym w marynarce angielskiej, oznaczającym przyszłego oficera pokładowego. Starsze panie i ludzie ,z lądu piszący o morzu twarde słowo midshipman spieszczali na "middy".
Cały ten narybek z "Daru Pomorza" dokształcający się w Southampton Major uważał za "nasze dzieci" - wyrosły już przecież w naszych polskich, morskich tradycjach.
Byli czymś, co chcieliśmy, by było w naszej marynarce najlepsze. Pragnęliśmy, by przyswoili sobie te wartości, o których wiedzieliśmy, że są dla dobrego nawigatora niezbędne i konieczne, i które wpajaliśmy im na "Darze" i w szkole. Rozdzieleni na początku wojny, staraliśmy się potem utrzymać z nimi łączność. Ciekawiło nas, czym są i jakimi okażą się w czasie ciężkiej próby na morzu.
By tradycji stało się zadość, pierwszym dziełem naszych midszypnienów było wydanie czasopisma. Radość z tego powodu, że są znów razem, dała mu tytuł "ZNÓW RAZEM". To co w nim pisali, Major skrzętnie układał w porządku chronologicznym, by otrzymać obraz - możliwie dokładny - ich dziejów i myśli.
W pierwszym rzędzie zamieścili wiersz lotnika, który przedostał się z Polski do Węgier. Oto jego urywek:
A ci co mieli konie
Co im barwne proporce nad głową wiewały
Co w łonie
Nieśli wizje dawnych pancernych husarzy
- runęli w walką
Co od oparów czerwona była...
Somosierra... znów w nich odżyła
Dziś szarżują na tanki
- chyba nie wyśniła
historia nasza podobnych obrazów...
Stal szabl na stali tanków im się pokruszyła
A oni ginęli
To dziwne - bez rozkazu
Major mię mógł wyjść z podziwu, że dla tych jeszcze nieomal dzieci, które nie zaznały niewoli, nie widziały nigdy dotąd wojny, sprawy stanowiące źródło energii do wytrwania i przetrwania były od razu tak jasne i skrystalizowane. O zaborach tylko się uczyli. Tych sto pięćdziesiąt lat niewoli dla nich to już tylko "historia". Epoka napoleońska była jeszcze bardziej odległa - ale dziwnie od razu odnaleźli w niej obecną sytuację.
Jednak najchętniej wracali wspomnieniami do najbliższej, najmilszej dla siebie przeszłości. Znalazło to wyraz w "ZNÓW RAZEM", gdzie zamieszczali ze swych dzienników całe strony pisane jeszcze w tamtych, beztroskich latach. A oto kilka z tych stron:
Mayaguez (Puerto Rico) . Sobota, 10 XII 1938 r.
Przez cały dzień praca na statku. Po południu przyjmujemy gości. O godzinie dziewiątej kładziemy się spać. Zmęczeni robotą i poprzednią nocą (spaliśmy tylko trzy godziny) momentalnie zasypiamy. Nagle rozlega się gwizdek. POBUDKA!
Zaspani zrywamy się i myśląc że to już rano, zaczynamy zwijać hamaki. Aż tu wchodzi do międzypokładu Pierwszy Oficer i mówi, żeby ubierać się na granatowo i że znów jedziemy na bal.
Jest godzina dziesiąta wieczór. W dziesięć minut później wsiadamy do samochodów, które po nas przysłano, i jedziemy do Cassina. Podobno publiczność zażądała kategorycznie od Komendanta, by koniecznie dostarczył na bal "kadetów".