Выбрать главу

Ktoś czytając powyższe zdanie będzie mnie pewno pomawiał o pompatyczność. Tak, może być, że będzie po części miał rację, gdyż historię inaczej się pisze niż się ją robi.

Wracając jednak do przedmiotu, sprawa przedstawiała się dość ponuro. Naturalnie pierwszą naszą myślą była ucieczka. Ale przecież port był otoczony siecią stalową, co już w teorii wykluczało wszelkie próby ucieczki a co gorsza kontrtorpedowce i łodzie policyjne patrolowały ustawicznie redę. Poza tym reflektory pancernika "Richelieu" i baterii nadbrzeżnych omiatały ustawicznie horyzont. Mimo tej rozpaczliwej - zdawałoby się - sytuacji projekt ucieczki nurtował całą załogą.

Plan ucieczki skrystalizował się późno wieczorem, a już o godzinie jedenastej w nocy statek zaczął się wolno przygotowywać do dzieła.

O godzinie dwunastej wolno, i przystając co chwila, podnieśliśmy kotwicę i na "małej" odeszliśmy pod samą plażę Dakaru. Tu, ciągle sondując na minimalnej głębokości, zaczęliśmy się posuwać do wyjścia. Wszyscy, przygotowani w każdej chwili na akcję jednostek francuskiej floty wojennej, staliśmy na baku w pasach ratunkowych.

W pewnej chwili gwałtowny wstrząs unieruchomił statek na miejscu. Okazało się, że usiedliśmy na mieliźnie. Na szczęście "cała wstecz" pomogła i statek powoli jak żółw zlazł z mielizny i poszedł już dalej swobodnie. Ale jeszcze nie był to koniec dzisiejszych przygód. Sylwetka patrolu przejeżdżającego w pobliżu wstrzymała nasze maszyny, a nas przyprawiła o zupełnie niesymboliczne drżenie kolan.

Na szczęście ospałe oko patrolu nie zauważyło nas i znów po chwili ruszyliśmy dalej. Im bardziej oddalaliśmy się od zatoki tym byliśmy pewniejsi siebie, gdy nagle stało się coś, co mogłoby się skończyć dla nas tragicznie. Oto francuskie reflektory pozycji nadbrzeżnych i pancernika "Richelieu" zaczęły obszukiwać powierzchnią wody. Nadeszła chwila krytyczna, do rufy naszego statku zbliżał się silny snop światła - za chwilą zostaniemy odkryci i zaczęta tak szczęśliwie wycieczka skończy się w obozie koncentracyjnym.

Przypuszczenie takie wzbudziło w nas wściekłość i zaciętość.

Gotowi byliśmy w tej chwili do rozpaczliwej i bodaj beznadziejnej obrony czynnej i bezsensownego, z punktu widzenia rozsądku, użycia własnego działa.

Lecz na szczęście nie doszło do tej ostateczności. Zrządzeniem Opatrzności światło, nie dotykając rufy, przeskoczyło nagle ponad kadłubem statku i opadło przed jego dziobem. Ten moment zadecydował o naszej ucieczce.

Była godzina druga w nocy, gdy zmęczony wrażeniami poszedłem spać; właśnie wychodziliśmy na pełne morze. Śliczna pogoda następnego ranka poderwała mnie do zwykłej dziennej pracy i zdawałoby się, że nic ważnego nie zaszło w naszym życiu, że przygoda dakarska była tylko koszmarnym snem. Trzeciego dnia zawinęliśmy do Freetown.

Dziś, patrząc na te wypadki, znajduję myśl przewodnią kapitana "Stalowej Woli", który postanowił ominąć zaporę sieciową w miejscu, gdzie z powodu płytkiej wody i licznych mielizn nie postawiono gęstej sieci stalowych lin. Narażał statek na rozbicie, ale uratował honor polskiej bandery i pokazał zdegenerowanym pachołkom Vichy, że odwagą i szaleństwo można przeciwstawić nawet największym przeszkodom i można je nimi pokonać.

J.O.S.

Walka o Atlantyk przybierała na sile. Konwoje przychodziły coraz bardziej uszczuplone. "Wilcze stada" okrętów podwodnych urządzały polowania na prawie bezbronne statki handlowe, których eskorta była zbyt słaba, by je uchronić przed torpedami.

Zatrzymanie się dla ratowania załogi storpedowanego statku było często robieniem ze swego statku nieruchomego celu dla torped niewidzialnego przeciwnika. Pomimo to żaden z naszych statków nie zostawił nigdy na łasce losu spodziewającej się od niego pomocy załogi zatopionego statku. Ratowanie innych na burzliwym Atlantyku w okresie zimy wymagało od kapitana wielkiej znajomości morza, poświęcenia i silnych nerwów.

Nie było na morzu akcji, w której by zabrakło "naszych dzieci". Niektórzy brali udział w ratowaniu załogi okrętu wojennego na Północnym Atlantyku przez nasz statek "Wisła". Jeden z nich tak opisuje te chwile:

Była "psia", sztormowa pogoda na Atlantyku. Dopiero teraz zorientowałem się, co było przyczyną nagłego alarmu - niedaleko nas palił się wojenny "patrol boat", którego załoga ratowała się bądź na szalupach, bądź na tratwach korkowych.

Sytuacja była poważna zwłaszcza że wysoka fala uniemożliwiała sprawne manewrowanie statkiem. Natychmiast wyrzucono sztorm-trapy za burtę i przyszykowano koła ratunkowe oraz liny potrzebne do ratowania załogi płonącego statku.

Podjechaliśmy do jednej z szalup. Zatrzymano maszynę, jednak statek posuwał się bardzo powoli naprzód, rzucono linę na szalupę i przyciągnięto ją do burty. Marynarze kolejno zaczęli wchodzić po sztormtrapie na pokład, lecz nieszczęście chciało, że przyszła spora fala i, uderzając szalupą o burtę statku, przechyliła szalupę wysypując resztę załogi do wody, jedynie trzech z nich zdołało wejść na statek. Inni znaleźli się w krytycznej sytuacji. Zaczęliśmy rzucać im koła ratunkowe i liny, jednak wściekłe fale rzucały nimi w różne strony tak, że nie mieli siły utrzymać się lub przywiązać linami, zwłaszcza iż byli zmarznięci i ręce ich opadały bezwładnie.

Statek tymczasem szedł naprzód zostawiając ich za rufą. Niemal rękami można było sięgnąć po nich, gdyż znajdowali się tuż przy burcie, mimo tego nie byliśmy w stanie dać im żadnej pomocy, ponieważ statek kołysał się silnie i każde wychylenie groziło wpadnięciem do wody i podzieleniem losu nieszczęśliwców. Niektórzy z nich zdołali chwycić się lin, lecz fale wydzierały je z bezwładnych rąk.

Statek nasz coraz bardziej się oddalał i nikogo więcej nie uratowaliśmy. Tymczasem przybyła na pomoc łódź podwodna, lecz i ona miała utrudnione działanie, ponieważ niespokojna woda zalewała cały kadłub. Wyratowano tylko kilku ludzi z tratwy korkowej, reszta zginęła.

Skręciliśmy i po kilku minutach próbowaliśmy znów podjechać do tej szalupy, na którą - nie wiem w jaki sposób - pływający marynarze zdołali wejść z powrotem. Tym razem nie udało nam się podejść blisko. Szalupa nie mogła się poruszać, gdyż nikt nie miał siły wiosłować. Chcieliśmy początkowo spuścić nasze własne szalupy na wodę, lecz na skutek silnych przechyłów nie można było nic zrobić i podczas tych prób bosman został przygnieciony szalupą i ciężko ranny.