Dick Francis
Płatne Przed Gonitwą
Tytuł oryginału: Forfeit
ROZDZIAŁ PIERWSZY
W dniu, w którym zginął Bert Checkov, przyszedł list z tygodnika „Lakmus”. Nie budził podejrzeń – ot, zwykła sobie propozycja napisania artykułu dla magazynu ilustrowanego na temat gonitwy o Złoty Puchar Latarnika. Rzuciłem niedbale kopertę przez biurko do kierownika działu sportowego i dalej otwierałem listy, które gromadziły się przez cały tydzień i czekały na mnie zawsze w piątek. Jan Łukasz Morton mruknął niechętnie i ociężale sięgnął ręką, mrugając nieprzytomnie oczami, bo słuchał akurat przez telefon kogoś, kto miał wiele do powiedzenia.
– Dobra… dobra. Rozdmuchaj to – polecił temu komuś.
Rozdmuchiwanie afer i skandali bez oglądania się na nikogo i na nic stanowiło naczelną dewizę niedzielnego tygodnika „Fama”, niech go anieli kochają. Teściowa wymawiała mi, że nie pisuję dla niedzielnego wydania „Timesa”, tylko dla takiego szmatławca jak „Fama”. A prawda wyglądała tak, że tamci mnie po prostu nie chcieli. Uważała, że to nie ma nic do rzeczy, ilekroć więc nie udało jej się utrzymać w tajemnicy przed znajomymi tego, gdzie pracuję, nie omieszkiwała ich za to przeprosić przy każdej nadarzającej się okazji. O tym, że w „Famie” płacono dwadzieścia osiem procent więcej niż w „Timesie”, a utrzymanie jej córki drogo kosztowało, nie raczyła pamiętać.
Rozciąłem tandetną brązową kopertę i wyjąłem z niej list, w którym jakiś idiota informował o tym, że tylko taki zdeprawowany, pozbawiony skrupułów łachudra jak ja mógł dopatrzeć się czegoś dobrego w człowieku, którego broniłem zeszłej niedzieli. Anonim napisano na papierze toaletowym i unosił się nad nim opar nienawiści. Zaglądając mi przez ramię, Derry Clark odczytał go i zaśmiał się.
– A nie mówiłem – powiedział. – Rozjuszyłeś ich.
– Byleby wsadzić kij w mrowisko – odparłem. Tydzień w tydzień Derry typował konie w wyważonych, nie budzących kontrowersji artykułach, mnie natomiast niezmiennie przypadały w udziale zaczepki i sianie fermentu. A to dlatego, jak wciąż zaznaczał, że ja miałem szersze bary.
Okazało się, że kolejnych ośmiu moich korespondentów jest z grubsza tego samego zdania co pierwszy. Żaden z nich, oczywiście, się nie podpisał. Wyrzucając ich wypociny do kosza pomyślałem sobie, że są w gorszej sytuacji niż ja.
– Jak żona? – spytał Derry.
– Dziękuję, dobrze.
Skinął głową nie patrząc na mnie. Do tej pory nie pozbył się skrępowania w związku z Elżbietą. Niektórzy tak właśnie reagowali.
Sądząc z urywanych pomruków Jana Łukasza, jego rozmowa przez telefon dobiegała końca.
– Jasne… jasne. Przetelefonuj to nie później niż o szóstej – powiedział i, odłożywszy słuchawkę, skupił uwagę na liście, który otrzymałem z „Lakmusa”, prześlizgując się po nim wzrokiem z zawodową wprawą. – Pogłębione studium… Ależ te zjadliwe pisemka lubują się w tym wyrażeniu. Chcesz się tym zająć? – spytał.
– Jeżeli dobrze zapłacą.
– Zdawało mi się, że robisz teraz za murzyna i spisujesz autobiografię Bustera Figga.
– Utknąłem na rozdziale szóstym. Figg wybył na wyspy Bahama i nie zostawił mi żadnych materiałów.
– Też mi postać godna upamiętnienia. Dokąd doszedłeś? – spytał szczerze zainteresowany.
– Do końca praktyki dżokejskiej i pierwszego zwycięstwa w gonitwie klasycznej.
– To się sprzeda?
– Nie wiem – odparłem z westchnieniem. – Interesują go wyłącznie pieniądze. Z niektórych gonitw nie pamięta nic, prócz wysokości wypłat. Obstawiał ich tysiące. W dodatku upiera się, żebym wspomniał o jego największych zakładach. Mówi, że teraz kiedy przeszedł na emeryturę, nie mogą mu już odebrać licencji dżokeja.
Jan Łukasz prychnął pogardliwie i, zastanawiając się nad listem z „Lakmusa”, zaczął pocierać obsianą piegami dłonią wydatne ścięgna na suchej szyi i masować jabłko Adama wielkości orzecha włoskiego, spuszczając jednocześnie na oczy ciężkie powieki. Mój kontrakt z „Famą” zawierał zastrzeżenie: książki proszę bardzo, ale żeby napisać artykuł dla innej gazety lub czasopisma, musiałem otrzymać od Jana Łukasza pozwolenie, którego przeważnie nie dostawałem.
Derry zepchnął mnie ze swojego krzesła i sam na nim usiadł. Ponieważ w redakcji spędzałem jedynie piątki, biurko mi nie przysługiwało, więc przywłaszczałem sobie to należące do młodszego kolegi, ilekroć nie patrzył. W trzech górnych szufladach biurka Derry’ego mieściła się obszerna biblioteczka informatorów wyścigowych, a w dolnej piersiówka z wódką, dwieście proszków pobudzających i katalog filmów pornograficznych. Wszystko to jednak służyło wyłącznie za atrapy. Przedmioty te charakteryzowały paskudę, za jakiego Derry chciał uchodzić, a nie praworządnego, wstrzemięźliwego mieszczucha, jakim był w rzeczywistości.
Przysiadłem z boku na blacie jego biurka i zlustrowałem poranny piątkowy rozgardiasz panujący na ćwierćakrowej powierzchni zastawionej maszynami do pisania i telefonami, dzwoniącymi coraz częściej, bo to przecież niedziela za pasem. We wtorki redakcja świeciła pustkami, za to w soboty brzęczało w niej jak w ulu. W piątki czułem, że tu przynależę. W soboty chodziłem na wyścigi. Niedziele i poniedziałki oficjalnie miałem wolne. Od wtorku do czwartku wymyślałem jakiś elektryzujący temat na artykuł i pisałem go. W piątek dostarczałem artykuł Janowi Łukaszowi, a potem naczelnemu do przeczytania i ewentualnie naniesienia poprawek.
Efekt: tysiąc słów tygodniowo, stos obelżywych listów i czek na okrągłą sumkę, która jednak nie pokrywała moich wydatków.
– Który z was zajmie się Pucharem Latarnika, ty, czy Derry? – spytał Jan Łukasz.
– Ja – wtrącił bez namysłu Derry, nie czekając wcale na moją odpowiedź.
– Zgadzasz się, Ty? – spytał z powątpiewaniem Jan Łukasz.
– Jak najbardziej – odparłem. – Ta gonitwa to skomplikowany handicap. W sam raz dla niego.
Jan Łukasz zacisnął wąskie usta, po czym przemówił z niezwykłą jak na niego wielkodusznością.
– Z „Lakmusa” piszą, że potrzebny im jest artykuł oparty na wywiadzie środowiskowym, a nie na poufnych informacjach… Nie widzę przeszkód, chcesz, to pisz.
Z rozmachem napisał u dołu kartki „zgoda”, uzupełniając to podpisem.
– Ale jeżeli odkryjesz jakieś szwindle, zachowaj to oczywiście dla nas – dodał.
Widzicie go, jaki wielkoduszny, pomyślałem z gorzką ironią. Jan Łukasz całym sercem oddany był „Famie” i podejmując decyzje kierował się nieodmiennie prostym kryterium, mianowicie: „Czy przyniesie to gazecie jakikolwiek pożytek?” Każdy z pracowników działu sportowego przynajmniej raz padł ofiarą jego bezlitosnej gorliwości. Przepadłe wakacje, nie odbyte ważne spotkania, stracone okazje – wszystko to miał sobie za nic.
– Jasne – odparłem bez entuzjazmu. – Dzięki.
– Jak tam żona? – spytał.
– Dziękuję, dobrze.
Nie zdarzył się jeszcze taki tydzień, żeby o nią nie spytał. Stać go było na drobne uprzejmości, jeżeli nie obciążało to konta „Famy”. Możliwe, że jej los naprawdę nie był mu obojętny. Możliwe też, że interesował się nią tylko dlatego, że gdy nie czuła się „dobrze”, odbijało się to na mojej pracy.
Sięgnąłem po telefon Derry’ego i wykręciłem numer.
– Magazyn „Lakmus”, czym mogę służyć? – zapytał dziewczęcy głos, układny, kulturalny i znudzony.
– Chciałbym mówić z panem Arnoldem Shankertonem.
– A kto dzwoni?
– James Tyrone.
– Chwileczkę. – Po kilku trzaskach znów zapadła cisza.
– Proszę mówić.
Równie układny tenorowy głos o pedantycznej wymowie przedstawił się jako należący do Arnolda Shankertona z działu specjalnego. Podziękowałem mu za list i wyraziłem chęć przyjęcia jego zamówienia. Odparł z powściągliwym zadowoleniem, że bardzo się cieszy.
– Oczywiście za odpowiednie honorarium – dodałem ostrożnie.
– Oczywiście – zgodził się. – Ile pan żąda?
Pomyśl jakąś liczbę i pomnóż ją przez dwa, powiedziałem sobie w duchu.