Zza kanapy, na której siedzieliśmy razem z Ronceyem, wyciągnęła duże kartonowe pudło. Napis na nim głosił, że są to „Płatki Kelloga. 12 pudełek dla całej rodziny”, i było do połowy wypełnione tym samym chłamem, który walał się po pokoju. Lewitując zatoczyła metodycznie duże koło, podnosząc wszystko i jak leci wrzucając do pudła, co trwało mniej więcej trzy minuty. Potem pudło zniknęło z widoku, bo upchała je z powrotem za kanapę, a idąc do drzwi poprawiła po drodze poduszki na dwóch fotelach. Pokój, uprzątnięty i z jasno płonącym kominkiem, oszałamiająco się odmienił. Wprawdzie pajęczyny pozostały, ale miało się wrażenie, że jutro i na nie przyjdzie kolej. Peter miał słuszność twierdząc, że mama organizację pracy ma w małym palcu. Nawet jeśli wypływało to z lenistwa, cóż z tego.
Roncey nalegał, żebym został na lunchu, a do tego czasu opowiadał z ożywieniem, tak, jakby nie miał zamiaru nigdy skończyć, o wszystkich koniach, jakie miał w życiu. Przy lunchu składającym się z befsztyka na zimno, marynat, sera i biskwitów, podanych o wpół do trzeciej na kuchennym stole, w dalszym ciągu tylko on zabierał głos. Synowie przez cały czas jedli w milczeniu, a Ronceyowa patrzyła zamyślona w przestrzeń oczami, które widziały jedynie zdarzenia rozgrywające się w jej wyobraźni.
Kiedy wyszedłem stamtąd wkrótce po skończeniu posiłku, Pat poprosił mnie o podwiezienie do Bishops Stratford i nie zważając na mars na czole ojca, wspiął się na przednie siedzenie furgonetki. Roncey uścisnął mi rękę mocno, jak przy powitaniu, i wyraził nadzieję, że otrzyma gratisowy egzemplarz „Lakmusa”.
– Oczywiście – zapewniłem go, myśląc o tym, że w związku z osławionym skąpstwem tego pisma, sam będę musiał przysłać mu ten numer.
Pomachał mi z podwórza ręką na pożegnanie, a Patowi szorstko przykazał, żeby wrócił prosto do domu autobusem o czwartej. Ledwo minęliśmy przekrzywione słupki bramy, już Pat wyrzucił z siebie cząstkę tłumionej urazy.
– Traktuje nas jak dzieci… mama nic tu nie pomoże, ona nas wcale nie słucha…
– Mógłby pan stąd wyjechać – podsunąłem mu myśl. Ile pan ma lat, dziewiętnaście?
– Kończę w przyszłym miesiącu. Ale nie mogę wyjechać i on o tym wie. Nie mogę, jeżeli chcę się ścigać. Na zawodowstwo nie mogę na razie przejść, jestem za mało znany i nikt nie wsadzi mnie na swojego konia. Muszę startować jako amator i wyrobić sobie nazwisko, tak mówi tata. A przecież nie mogę być amatorem, jeżeli pójdę z domu i znajdę sobie gdzieś normalną pracę, bo wtedy nie mógłbym sobie pozwolić na wszystkie wydatki i w ogóle nie miałbym czasu na jeżdżenie.
– Można pracować w stajni… – zaproponowałem.
– No wie pan. Przecież przepisy mówią, że nie można pracować w żadnym charakterze w stajni wyścigowej i jednocześnie startować jako amator, nawet jeżeli jest pan sekretarzem, kierownikiem, kimkolwiek. To cholernie niesprawiedliwe. Tylko niech pan mi nie mówi, że mógłbym pracować jako stajenny, odpękać dwa lata i zostać zawodowcem, jasne, że mógłbym. Ale ilu stajennych awansuje na dżokejów wykonując taką pracę? Żaden. Absolutnie żaden. I pan to wie.
Skinąłem głową.
– Jako stajenny to ja pracuję teraz, wystarczy. Mamy sześć koni i to ja je wszystkie, cholera, oporządzam. Może trudno w to panu uwierzyć, ale oprócz nas jedyny robotnik w gospodarstwie to stary Joe. Tata zawsze ma dla niego tuzin rzeczy do roboty. Nie miałbym nic przeciwko tej pracy bez żadnej zapłaty, naprawdę nie, gdyby tato dał mi jeździć nie tylko na przełajach, ale on mi nie da. Mówi, że brak mi doświadczenia, a tak naprawdę, robi, cholera, wszystko, żebym nigdy tego doświadczenia nie nabrał… Powiem panu wprost, mam tego serdecznie dość!
Rozpamiętywał ponuro swoją sytuację przez całą drogę do Bishops Stratford. Pomyślałem, że ma uzasadniony żal. Victor Roncey nie należał do ojców, którzy pomagają synom w życiu.
ROZDZIAŁ CZWARTY
W tenże poniedziałek, po południu, odbyło się śledztwo w sprawie Berta Checkova. Orzeczenie: nieszczęśliwy wypadek. Był pijany w trupa, oświadczyły maszynistki, które widziały, jak wypadł przez okno. Pijany w trupa.
A po spadnięciu na chodnik, już nie pijany, tylko trup.
Kiedy wszedłem do redakcji we wtorek rano, Jan Łukasz i Derry zastanawiali się, czy wybrać się na jego pogrzeb w środę.
– Croxley. Gdzie to jest? – spytał Derry.
– Niedaleko Watford – odparłem. – Na śródmiejskiej linii metra. Dojazd bezpośrednio do Farringdon Street.
– Czego nam, dziennikarzom, potrzeba, to stacji metra znacznie bliżej niż to sakramenckie Farringdon – stwierdził ponuro Derry. – Ten jeden cal na mapie to będzie trzy czwarte mili.
– Jeżeli się nie mylisz, Ty, to nie ma problemu – orzekł Jan Łukasz. – Powinniśmy chyba pojechać wszyscy.
Mrużąc oczy Derry przyjrzał się mapce metra w swoim kalendarzyku.
– Croxley. Za Watford. Miałeś rację – powiedział.
W Watford miałem kiedyś dziewczynę. Tę drugą. Wiele czasu spędziłem jeżdżąc linią śródmiejską metra, podczas gdy Elżbieta była przekonana, że zatrzymał mnie nawał pracy w redakcji. Poczucie winy i świadomość popełnionego oszustwa były starymi i dobrze znajomymi towarzyszami moich podróży. Z Watford, z Virginia Water, skądkolwiek.
– Ty! – usłyszałem natarczywy głos Jana Łukasza. – Hm?
– Pogrzeb jest o wpół do trzeciej. Na dojazd trzeba liczyć, no ile, godzinę…?
– Ja nie pójdę – odparłem. – Mam do napisania ten artykuł dla „Lakmusa”. Wywiady zabiorą mi jeszcze przynajmniej dwa dni.
– Wydawało mi się… – zaczął, wzruszając ramionami.
– Jakie tajniki zgłębiłeś do tej pory? – spytał Derry. Siedział z nogami zarzuconymi na biurko. We wtorki w niedzielnym piśmie nie było nic do roboty.
– Rodzinę Ronceyów. Tomcia Palucha – odparłem. Derry prychnął pogardliwie.
– Przedterminowy faworyt.
– Będziesz go polecał? – spytałem z zainteresowaniem.
– Raczej nie. Wprawdzie wygrał kilka gonitw, ale nie pokonał żadnego konia z klasą.
– Bert bardzo go zachwalał. Napisał niezwykle wymowny artykuł, żeby chwytać okazję, zanim nie zmniejszy się rozpiętość stawek. Napisał go w zeszły czwartek. Chyba tuż po opublikowaniu w kalendarzu wyścigów terminu tego handicapu. Artykuł ukazał się w jego gazecie już w piątek. Roncey pokazał mi wycinek. Powiedział, że Bert zadzwonił do niego po pijanemu.
Jan Łukasz westchnął.
– To przesądza sprawę. Skoro Bert go typował, to ja nie mam zamiaru oświadczył stanowczo Derry.
– A to dlaczego?
– Bo konie, które mocno typował Bert na długo przed gonitwą, prawie nigdy nie stawały później na starcie.
Jan Łukasz wyciągnął szyję, aż ścięgna nabrzmiały mu jak postronki, i pomasował wypukłą grdykę.
– Zawsze istnieje takie ryzyko – powiedział. – Może się zdarzyć każdemu.
– Mówisz to serio? – spytałem Derry’ego.
– Jak najbardziej. Współczuję ci z powodu tego artykułu dla „Lakmusa” i tak dalej – powiedział z uśmiechem – ale przewiduję, że mniej więcej wtedy, kiedy go opublikują, okaże się, że Tomcio Paluch został wycofany z Pucharu Latarnika.
Bawił się beztrosko gumką recepturką, a Jan Łukasz kartkował w roztargnieniu jakieś papiery. Ani jeden, ani drugi nie poczuł dreszczu, jaki przebiegł mi po plecach.
– Derry, jesteś tego pewien? – spytałem.
– Czego?
– Że Bert zawsze typował w dużych gonitwach konie, które potem nie startowały.
Derry pstryknął dwa razy gumką.
– Ściślej mówiąc, jeżeli zależy ci na ścisłości, to wytypował więcej takich koni niż ktokolwiek inny na tej ulicy i pod tym względem osiągnął szczyty, lub jeśli wolisz, doły, a w każdym razie był w tym konsekwentny przez cały zeszły rok. Robił wielki szum wokół konia, zalecał wszystkim natychmiast go obstawiać, a potem bach! – na dzień, dwa przed gonitwą skreślano go z listy startowej.
– Nie zauważyłem – - rzekł Jan Łukasz takim tonem, jak gdyby nie mogło się to zdarzyć bez jego wiedzy i zgody.