Выбрать главу

– Był bardzo pijany. Gorzej niż zwykle. Powiedział, że rada, której mi udziela, to jego słynne ostatnie słowa. Wjechał windą na górę, przeszedł przez swój pokój, napił się whisky z piersiówki i zaraz potem wypadł przez okno.

Jan Łukasz przytknął piegowate palce do cienkich warg, a kiedy przemówił, jego głos, cichy i chrapliwy, wyrażał sprzeciw.

– Nie może być… Boże Święty!

Po wyjściu z redakcji wsiadłem do furgonetki i pojechałem do stajni wyścigowej w hrabstwie Berkshire, żeby przeprowadzić wywiad z dziewczyną, która doglądała najsłynniejszego konia zgłoszonego do Pucharu Latarnika.

Zygzak, startujący w wyścigach z przeszkodami, cieszył się ogromną sławą i popularnością, a jego imię, powszechnie znane, niezawodnie trafiało do nagłówków gazet, jednakże lada dzień można się było spodziewać, że jego blask zblednie, bowiem pierwszego stycznia kończył jedenaście lat. Przewidywałem, że Puchar Latarnika będzie ostatnim występem starego mistrza, którego szarżujące młode konie wkrótce wyeliminują z torów. Do momentu kiedy Bert z taką emfazą podkreślił znaczące różnice wagi, Zygzak nawet z narzuconym mu obciążeniem osiemdziesięciu i pół kilograma był bezsprzecznym faworytem w długoterminowych zakładach.

Mająca nad nim pieczę stajenna, Sandy Willis, odznaczała się sumiennością i oddaniem. Każde zdanie wypowiadane przez tę prostą, średnio inteligentną dwudziestokilkulatkę naszpikowane było jędrnymi stajennymi wyrażeniami, których używała bez żenady i które ujmująco kontrastowały z jej naturalną niewinnością. Pokazała mi Zygzaka z dumą właścicielki i potrafiła wymienić, co też zrobiła, wszystkie wyścigi, w których startował, odkąd przyszedł na świat. Powiedziała, że opiekowała się nim od samego początku, od chwili kiedy zjawił się na podwórzu jako długonogi, nie wypróbowany trzylatek. Nie miała pojęcia, co ze sobą zrobi, kiedy Zygzak przestanie biegać, bo wyścigi bez niego to już nie będzie to samo.

Zaproponowałem jej kawę albo herbatę w hotelu w Newbury, gdzie mógłbym ją podwieźć, ale podziękowała mi tłumacząc, że nie zdąży, bo po południu zaczyna pracę o czwartej. Opierając się o drzwi boksu Zygzaka opowiedziała mi o swoim życiu, z początku niepewnie, a potem bez wahania. Małżeństwo jej rodziców nie ułożyło się, oświadczyła. W domu ciągłe kłótnie, więc wyniosła się stamtąd bez żalu zaraz po skończeniu szkoły, stary był strasznym kutwą i skąpił na dom, a matka nic tylko jazgotała, gderała i zrzędziła, głównie na niego, ale na nią też, i na dwie młodsze siostry. Wszystko to razem nie do wytrzymania. Miała więc nadzieję, że Zygzak weźmie udział w biegu w Kempton w drugi dzień świąt, co da jej powód, żeby nie jechać do domu na Boże Narodzenie. Kochała swoją pracę, kochała Zygzaka, nic nie mogło się równać ze światem wyścigów konnych. Nie, nie śpieszyło się jej do małżeństwa. A jakby co, to chłopców zawsze dość się wokół kręciło. A zresztą jak można by chcieć zamienić Zygzaka na pranie, gotowanie i sprzątanie, zwłaszcza gdyby małżeństwo miało się okazać takie jak mamy z tatą…

Zgodziła się ze śmiechem pozować do zdjęcia, pod warunkiem, że Zygzak też na nim będzie, i powiedziała, że liczy na egzemplarz gratisowy „Lakmusa” od redakcji.

– Dostanie go pani – zapewniłem ją, postanawiając w duchu wliczyć koszty zakupu wszystkich gratisowych egzemplarzy do przysługujących mi prócz honorarium wydatków.

Pożegnałem się z nią i przeszedłem przez podwórze, żeby odwiedzić trenera Zygzaka, którego spotykałem prawie na każdych wyścigach. Był to rzeczowy facet po pięćdziesiątce, nie napuszony i żywiący niewiele złudzeń.

– Wejdź, Ty – zaprosił mnie. – Znalazłeś Sandy?

– Tak, dziękuję. Była bardzo rozmowna.

– To jedna z moich najlepszych stajennych – rzekł wskazując mi fotel i nalewając ze srebrnego dzbanka herbaty koloru mahoniu. – Z cukrem? – spytał. Potrząsnąłem przecząco głową. – Niewiele ma pod sufitem, ale za to jej konie zawsze wyskakują ze skóry.

– Matczyna miłość przeniesiona na konie – odparłem. Skosztowałem herbaty. Skrzywiłem się czując na języku goryczkę mocnego naparu.

Norton Fox nalał sobie jeszcze jedną filiżankę herbaty i pociągnął trzy długie łyki.

– Jeżeli opiszę ją w „Lakmusie”, to chyba nie zrobisz mi świństwa i nie wycofasz w ostatniej chwili Zygzaka z Pucharu Latarnika? – spytałem.

– Nie mam takiego zamiaru.

– Osiemdziesiąt i pół kilograma to odstraszające obciążenie – powiedziałem.

– Wygrał już niosąc osiemdziesiąt dwa kilo – odparł, wzruszając ramionami. – Nigdy nie nawalił w tym handicapie.

– Z ciekawości zapytam, co się stało z Brevity tuż przed gonitwą o tytuł mistrza przeszkód?

Fox cmoknął z irytacją.

– Możesz być pewien, że Zygzak nie zostanie wycofany w ostatniej chwili. A przynajmniej nie bez żadnego powodu, jak Brevity.

– Ta klacz była faworytką, prawda? – spytałem, wiedząc, że nią była, bo sprawdziłem to dokładnie w spisie Derry’ego.

Co się właściwie stało?

– W życiu nie byłem o nic tak wściekły – odparł Fox tonem, w którym pobrzmiewał jeszcze wyraźnie żal sprzed ośmiu miesięcy. – Wytrenowałem tę klacz, że lepiej nie można. Że lepiej nie można! Zawsze celowaliśmy przede wszystkim na gonitwę o tytuł mistrza przeszkód. Była u szczytu formy. Dałaby z siebie wszystko. No i co? Wiesz, co się stało? Potwierdziłem jej start na cztery dni przed gonitwą, a właściciel, zauważ, sam właściciel, zadzwonił w dwa dni potem do Weatherbych i odwołał to zgłoszenie. Wycofał klacz z wyścigu. Wyobrażasz to sobie? A na dodatek nie był nawet na tyle uprzejmy, albo raczej nie starczyło mu odwagi, żeby mnie o tym powiadomić, i dowiedziałem się dopiero wtedy, kiedy Brevity nie znalazła się na ostatniej przed gonitwą liście startowej. Oczywiście nie mogłem w to uwierzyć i rozwścieczony zadzwoniłem do Weatherbych, a ci powiedzieli mi, że Stary Dembley sam skreślił klacz z listy. Do tej pory nie wiem dlaczego. Strasznie się z nim pożarłem, a w odpowiedzi słyszałem tylko, że postanowił nie brać udziału, i tyle. W ogóle nie podał mi powodu. Żadnego, a ja tak wszystko dokładnie zaplanowałem i tak się naharowałem. Byłem taki wściekły, że kazałem mu zabrać swoje konie. No, bo jak można trenować konie komuś, kto robi ci coś takiego? Niemożliwe.

– Kto jest teraz jego trenerem? – zapytałem ze współczuciem.

– Nikt. Sprzedał wszystkie trzy, w tym także Brevity. Powiedział, że ma dość wyścigów, że skończył z tym.

– Masz może jeszcze jego adres?

– Słuchaj, Ty, nie zamieścisz chyba tego, co powiedziałem, w swoim łajdackim piśmidle.

– Nie – zapewniłem go. – Po prostu może się zdarzyć, że napiszę kiedyś artykuł o właścicielach, którzy wyprzedali konie.

– Mhm… owszem, jeszcze go mam. – Przepisał adres 7. księgi i wręczył mi go.

– Nie narozrabiaj – ostrzegł.

– Ty jesteś bezpieczny – zapewniłem. Rozrabianie stanowiło zawsze cel działalności Jana Łukasza, a często i mojej. Z tą różnicą, że ja dbałem o to, żeby nie skrupiło się to na moich znajomych i przyjaciołach. Jan Łukasz nie znał takich przeszkód. Nie liczył się z nikim, nawet z przyjaciółmi.

Kiedy wróciłem do domu, pani Woodward i Elżbieta oglądały dziennik. Pani Woodward szybko zerknęła na zegarek, bez powodzenia starając się zataić uczucie zawodu. Pokonałem ją o trzydzieści sekund, bo była za pół minuty szósta. Liczyła sobie nadgodziny za każde trzydzieści minut i traktowała to odrobinę nazbyt skrupulatnie. Nigdy nie darowała mi choćby pięciu minut. Gdybym zjawił się pięć po szóstej, musiałbym jej zapłacić za całe pół godziny. Rozumiałem, że nie kierowała nią wyłącznie pazerność na pieniądze. Była wdową, której kilkunastoletni syn marzył, żeby zostać lekarzem. O ile mogłem się zorientować, to szykowało się, że głównie ja umożliwię mu studia w akademii medycznej.

Wojna o punktualność toczyła się w atmosferze jak najdalej posuniętej uprzejmości i nikt się do niej nie przyznawał. Po prostu codziennie rano synchronizowałem nasze dwa zegary i swój na rękę z sygnałem czasu nadawanym przez radio i płaciłem z uśmiechem za każde spóźnienie. Pani Woodward witała mnie znacznie serdeczniej dziesięć po szóstej niż za dziesięć szósta, ale rano zjawiała się zawsze punktualnie o wpół do dziesiątej i ani minuty później. Żadne z nas nie wydało się przed Elżbietą, jak pilnie śledzimy zegar.