Pani Woodward, szczupła i silna, pochodziła z hrabstwa Lancashire, po czym pozostało niewiele śladów w jej wymowie, za to bardzo dużo w jej charakterze. Miała ciemne, siwiejące włosy, intensywnie piwne oczy i linię podbródka świadczącą o stanowczości, która pomogła jej przetrwać narzeczonego, który ją porzucił, oraz męża obiboka. Niewyczerpanie delikatna wobec Elżbiety, nigdy nie traciła cierpliwości, z wyjątkiem okazji, kiedy miała do czynienia z odkurzaczem, któremu zdarzało się dmuchnąć w momencie, kiedy powinien zassać.
W naszym mieszkaniu nosiła biały nylonowy fartuch, ze świadomością, że podnosi on ją w oczach gości do rangi pielęgniarki, ja natomiast uważałem, że nie jest to powód, żeby źle o niej myśleć. Zdjęła fartuch, powiesiła go, a ja podałem jej granatowy płaszcz, który nosiła dzień w dzień od co najmniej trzech lat.
– Dobranoc, panie Tyrone. Dobranoc, złotko – pożegnała się tak jak zwykle. A ja jak zwykle podziękowałem jej za przyjście i powiedziałem „Do zobaczenia jutro rano”.
– Udał ci się dzień? – spytała Elżbieta, kiedy pocałowałem ją w czoło. Jej głos zdradzał zmęczenie. Spiropancerz równomiernie poruszał jej pierś w górę i w dół, i mogła mówić bez trudności tylko przy wydechach.
– Pojechałem zobaczyć się z pewną dziewczyną w sprawie konia – odparłem z uśmiechem i opowiedziałem jej pokrótce o Sandy i Zygzaku.
Lubiła wiedzieć trochę o tym, czym się zajmuję, ale jej zainteresowanie bardzo prędko opadało, i po tylu latach potrafiłem dokładnie rozpoznać tę chwilę po minimalnym złagodzeniu napięcia mięśni wokół oka. Rzadko przyznawała się, że jest zmęczona i ma czegoś dość, ponieważ bała się że uznam ją za kapryśną zrzędę i pomyślę, że jest dla mnie zbyt wielkim ciężarem. Nie mogłem jej przekonać, żeby mówiła wprost: „Przestań, jestem zmęczona”. Obiecywała mi to, ilekroć o tym wspomniałem, ale nigdy tego nie robiła.
– Odwiedziłem czworo ludzi w związku z tym artykułem dla „Lakmusa” – powiedziałem. – Parę małżeńską posiadającą konia, potem właściciela i trenera w jednej osobie oraz dziewczynę pracującą w stajni. Niestety po kolacji powinienem się zabrać do pisania. Pooglądasz sobie telewizję beze mnie?
– Oczywiście…
Posłała mi ten swój śliczny, promienny uśmiech, który sprawiał, że gotów byłem zrobić dla niej wszystko. Przyłapywałem ją czasem na tym, że uśmiecha się sztucznie i z przymusem, ale żadnymi zapewnieniami nie udało mi się jej przekonać, żeby nie stosowała wobec mnie sztuczek, że nie wtrącę jej do szpitala, jeżeli się rozzłości, że nie chcę, żeby była aniołem cierpliwości, że jest ze mną bezpieczna, kocham ją i nie mogę bez niej żyć.
– Napijesz się? – spytałem.
– Z przyjemnością.
Nalałem dla niej i dla siebie „J and B” z tonikiem, zaniosłem jedną szklaneczkę i umocowałem we własnoręcznie wykonanym uchwycie, razem z zakrzywioną rurką do picia podchodzącą jej do ust. Za pomocą tego urządzenia mogła pić, kiedy i ile chciała, nie zachlapując przy tym prawie wcale pościeli. Skosztowałem ze smakiem jasną, przednią whisky i osunąłem się na wielki fotel przy łóżku Elżbiety, zrzucając z siebie zmęczenie po całodziennym podróżowaniu i zastępując je przyjemnym uczuciem, że jestem w domu. Miarowe, ciche dudnienie pompy działało jak zwykle usypiająco. Nasi goście z reguły zapadali przy niej w głęboki sen.
Oglądaliśmy przez telewizję bardzo trudny quiz i wspólnie udzieliliśmy błędnych odpowiedzi na większość pytań. Po programie poszedłem do kuchni i obejrzałem co pani Woodward przygotowała na kolację. Panierowaną flądrę, torbę mrożonych frytek, cytrynę. Duszone jabłka, krem mleczny. Ser cheddar, krakersy. Kulinarne poglądy pani Woodward nie całkiem pokrywały się z moimi. Odsuwając od siebie marzenia o krwistym befsztyku, usmażyłem na oleju frytki, a flądrę na maśle i wstawiłem swoją porcję do piekarnika, żeby nie ostygła, podczas gdy będę pomagał Elżbiecie w jedzeniu. Nawet przy nowym urządzeniu bloczkowym niektóre potrawy przysparzały jej trudności, na przykład flądra łatwo się rozpadała i Elżbiecie omdlewał przegub, więc kończyło się zwykle na tym, że sam ją karmiłem.
Zmyłem naczynia, zaparzyłem w kubkach kawy, przymocowałem kubek Elżbiety do uchwytu, a swój wraz z maszyną do pisania zaniosłem do pokoiku, który byłby przeznaczony dla dziecka, gdybyśmy je mieli.
Artykuł dla „Lakmusa” powstawał wolno, przy każdym sfuszerowanym zdaniu sumienie wypominało mi wysokość honorarium. Huntersonowie, rodzina Ronceyów, Sandy Willis. Bezbolesna wiwisekcja, rozkładanie na czynniki pierwsze, ale bez naruszenia całości. Pomyślałem z rezygnacją, że najłatwiej byłoby nie zostawić na nich suchej nitki. Przysłużyłoby się to pokupności „Lakmusa”. Nie przysłużyło natomiast mojemu sumieniu, a tym bardziej Huntersonom, Ronceyom i Sandy Willis. Opisać wszystko tak, żeby spodobało się ofierze – oto co pochłaniało czas.
Po dwóch godzinach złapałem sią na tym, że gapię się w ścianę i myślę wyłącznie o Gail. Z rozdzierającą wyrazistością przypomniałem sobie chwila po chwili nasze nieskrępowane pieszczoty na dywanie, czując we wszystkich członkach i żyłach drżenie pożądania. Nie miałem co udawać, że raz mi wystarczy, że dręczący mnie głód został zneutralizowany na więcej niż kilka dni. Doprowadzony do rozpaczy z powodu własnej słabości, wyobraziłem sobie, jakby to wyglądało w przyszłą niedzielę. Nagie ciało Gail, jędrne i pełne wdzięku. Jej uśmiech, kiedy trzymam dłonie na jej piersiach. Palce łaskoczące mnie nad pośladkami.
Nad moją głową ostro zabrzęczał dzwonek. Jeden raz – więc nic pilnego. Zawstydzony i ogłupiały, podniosłem się wolno z krzesła. Śniłem na jawie jak Ronceyowa. Zupełnie tak samo, albo nawet jeszcze gorzej.
– Przepraszam, Ty, że ci przerywam… – powiedziała potulnie.
Jak możesz, wyrzucałem sobie w duchu. Wiedziałem jednak, że nic mnie nie powstrzyma.
– Strasznie mi zimno w stopy.
Wyciągnąłem termofor, który całkiem wystygł. W dotyku jej stopy wydawały się ciepłe, ale to o niczym nie świadczyło. Krążenie krwi miała takie marne, że kostki i stopy bolały ją z zimna, jeżeli bez przerwy się ich nie ogrzewało.
– Dlaczego nie zawołałaś mnie wcześniej – zrobiłem jej wymówkę.
– Nie chciałam ci przeszkadzać.
– Możesz w każdej chwili – powiedziałem gwałtownie. – W każdej chwili.
Najlepiej dwadzieścia minut temu, dodałem w myślach. Przez dwadzieścia minut cierpiała z powodu zimnych stóp, a ja nie robiłem nic, tylko myślałem o Gail.
Napełniłem termofor i odprawiliśmy wieczorny rytuał. Natarcie spirytusem lekarskim. Mycie. Basen.
Mięśnie prawie zupełnie jej zanikły, tak że kości napinały skórę i trzeba było ostrożnie unosić ręce i nogi, bo w niektórych miejscach nacisk na nie urażał. Pani Woodward pomalowała jej dziś paznokcie u nóg, zamiast jak zwykle u rąk.
– Podoba ci się? – spytała. – To nowy odcień, ciemnoróżowy.
– Śliczny – pochwaliłem, kiwając głową. – Ładnie ci. Uśmiechnęła się zadowolona.
– Przyniosła mi go Sue. Kochana z niej dziewczyna. Sue i Ronald Davisowie mieszkali trzy domy od nas i dopiero od pół roku byli małżeństwem, co nadal rzucało się w oczy. Dawali upust swojej euforii, która i nam się udzielała. Sue rozmaitymi drobiazgami umilała czas Elżbiecie, a Ronald wykorzystując zdobytą w grze w rugby krzepę znosił na dół pompę, kiedy wyjeżdżaliśmy furgonetką.
– Bardziej mi pasuje do szminki niż tamten stary.
– Tak – zgodziłem się.
Kiedy się pobieraliśmy, miała kremową cerę i włosy błyszczące jak świeżo obrane kasztany. Opalone zwinne nogi i zgrabne ręce, śliczną figurę. Dojście do obecnego, trwałego stanu udręczyło ją zarówno duchowo, jak fizycznie i w którymś momencie druzgocących postępów choroby odniosłem wrażenie, że odebrałaby sobie życie, ale nawet to prawo decydowania o własnym losie zostało jej odebrane.