Nadal miała dobrą cerę, piękne brwi i oczy z długimi rzęsami, ale brązowe błyski w jej tęczówkach i włosach zszarzały, zupełnie jakby naturalne barwniki uszły z niej wraz z żywotnością. Na szczęście pani Woodward posługiwała się biegle szamponem i nożyczkami, a ja z dawien dawna opanowałem sztukę szminkowania ust, dzięki czemu Elżbieta zawsze ukazywała się ludziom starannie uczesana i zadbana, zachowując przynajmniej częściowo ogromnie ważną kobiecą pewność siebie.
Ułożyłem ją na noc, zmniejszając nieco tempo pracy pompy i otulając dokładnie wokół szyi, żeby zabezpieczyć od przeciągów. Spała w tej samej podpartej, półsiedzącej pozycji, w jakiej spędzała dzień, bo spiropancerz był zbyt ciężki i niewygodny, gdy leżała płasko, a poza tym wprowadzał wówczas za mało powietrza do jej płuc.
Uśmiechnęła się, kiedy pocałowałem ją w policzek.
– Dobranoc, Ty – powiedziała.
– Dobranoc, skarbie. Dziękuję za wszystko.
– Nie ma za co.
Nie śpiesząc się, pałętałem się po mieszkaniu, odłożyłem to i owo na miejsce, umyłem zęby, odczytałem to co napisałem dla „Lakmusa” i przykryłem maszynę pokrowcem. Kiedy wreszcie znalazłem się w łóżku, Elżbieta już zasnęła. Leżąc samotnie w pościeli rozmyślałem o Bercie, o koniach, które nie wystartowały, jak Brevity, w mistrzostwach przeszkodowych, i planując szczegółowo niedzielny artykuł dla „Famy”.
Niedziela.
Nieuchronnie i nieubłaganie wszystkie moje myśli pobiegły z powrotem do Gail.
ROZDZIAŁ PIĄTY
W środę rano zadzwoniłem do Charlesa Dembleya, byłego właściciela Brevity. Telefon odebrała dziewczyna o pogodnym, świeżym głosie, beztroska i naiwna.
– Ojej, powiedział pan – Tyrone? James Tyrone? Tak, oczywiście, że czytamy pańską absolutnie niemożliwą gazetę. A przynajmniej czytaliśmy. A właściwie to nasz ogrodnik ją czyta, więc ja też i to często. Oczywiście proszę przyjechać do tatusia, będzie mu strasznie miło.
Tatusiowi nie było strasznie miło.
Pan Dembley, niewysoki, pod sześćdziesiątkę, z siwym wąsem i workami pod oczami, przyjął mnie na progu swego domu. Potraktował mnie z kamiennie chłodną uprzejmością.
– Przykro mi, ale przyjechał pan nadaremnie, panie Tyrone. Moja córka Amanda ma dopiero piętnaście lat i często zachowuje się pochopnie. Nie było mnie kiedy pan telefonował, chyba panu o tym powiedziała. Proszę jej wybaczyć. Nie mam panu nic do powiedzenia. Absolutnie nic. Żegnam pana, panie Tyrone.
Dostrzegłem lekkie drgnienie jednej jego powieki, a na czole drobniutkie kropelki potu. Przesunąłem wzrokiem po fasadzie domu (autentyk z czasów króla Jerzego IV, nie za duży, utrzymany starannie, acz bez przesady) i łagodnie przeniosłem go znowu na jego twarz.
– Czym zagrozili? – spytałem. – Że zrobią krzywdę Amandzie?
Wzdrygnął się i otworzył usta.
– Niebezpiecznie być ojcem piętnastoletniej córki, łatwo można stać się ofiarą – skomentowałem.
Próbował mi odpowiedzieć, ale udało mu się tylko zachrypieć. Odchrząknął z wysiłkiem.
– Nie wiem, o czym pan mówi – wydusił z siebie. – Jak to się odbyło? – spytałem. – Przez telefon? Listownie?
A może widział się pan z nimi osobiście?
Jego mina zdradzała wszystko, ale nie zamierzał mi odpowiedzieć.
– Panie Dembley – powiedziałem – mogę napisać artykuł o niewytłumaczonym wycofywaniu faworyzowanych koni z gonitw w ostatniej chwili, wymienić pana i Amandę z nazwiska albo w ogóle o was nie wspomnieć.
– Proszę nie wspominać, proszę nie wspominać – odparł gwałtownie.
– Dobrze – zgodziłem się – jeżeli w zamian powie mi pan, czym panu grożono i jak to zrobiono.
Usta drżały mu ze strachu i oburzenia. Wiedział aż za dobrze, co to szantaż. Od razu się połapał.
– Nie mogę panu zaufać.
– Ależ może pan – zapewniłem.
– Jeżeli będę milczał, to wydrukuje pan moje nazwisko, więc oni i tak pomyślą, że panu powiedziałem… – Urwał.
– Właśnie – potwierdziłem spokojnie.
– Jest pan nikczemny.
– Nie, po prostu nie chcę dopuścić, żeby zrobili to samo komu innemu.
Milczał.
– Rzeczywiście chodziło o Amandę – odezwał się nagle. – Zagrozili, że zostanie zgwałcona. Powiedzieli, że nie mogę jej pilnować przez dwadzieścia cztery godziny na dobę przez całe lata. I jeszcze, że nic jej się nie stanie, jeżeli tylko zadzwonię do Weatherbych i wycofam Brevity z gonitwy.
Jedna krótka rozmowa telefoniczna w zamian za… za zdrowie mojej córki. No więc zadzwoniłem. Oczywiście, że zadzwoniłem. Musiałem. Co znaczy start konia w mistrzostwach przeszkodowych w porównaniu z córką? Zaiste.
– Zawiadomił pan policję? Potrząsnął przecząco głową.
– Zagrozili…
Skinąłem głową. To było do przewidzenia.
– Sprzedałem wszystkie konie. Nie było sensu dłużej ich trzymać. To mogło zdarzyć się znowu, w każdej chwili.
Tak.
– Czy to wszystko? – spytał, przełykając ślinę.
– Telefonowali… czy może widział się pan z nimi?
– To był jeden człowiek. Przyjechał tutaj, samochodem z szoferem. Rolls-roycem. Był, takie odniosłem wrażenie, wykształcony. Mówił z obcym akcentem, nie jestem pewien, z jakim, mógł to być Skandynaw, Holender, ktoś taki. Może nawet Grek. Uprzejmy… z wyjątkiem tego, co powiedział.
– A jak wyglądał?
– Wysoki… mniej więcej pańskiego wzrostu. Chociaż znacznie masywniejszy. Silniejszej budowy, grubszy. Wcale nie miał twarzy przestępcy. Nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem z jego ust. Nie pasowało do jego wyglądu.
– Ale przekonał pana – skomentowałem.
– Tak. – Dembley zadrżał. – Stał i przyglądał mi się, kiedy telefonowałem do Weatherbych. A kiedy skończyłem rozmowę, powiedział tylko: „Na pewno mądrze pan zrobił, panie Dembley”, a potem po prostu wyszedł, wsiadł do samochodu i odjechał.
– I już się więcej z panem nie kontaktował?
– Nie. Pan też, tak jak on, dotrzyma słowa?
– Tak – powiedziałem, krzywiąc się. Obrzucił mnie wymownym spojrzeniem.
– Jeżeli przez pana Amandę spotka krzywda, to przysięgam, że zapłaci pan… zapłaci… – Urwał.
– Jeżeli tak się stanie, zapłacę – odparłem. Puste słowa. Krzywdy nie dałoby się naprawić, a pieniądze nic by nie zwróciły. Po prostu musiałem zachować ostrożność.
– To wszystko – powiedział. – To wszystko.
Obrócił się na pięcie, wszedł do domu i zdecydowanie zatrzasnął za sobą drzwi.
Dla odprężenia w drodze do domu zatrzymałem się w Hampstead, żeby przeprowadzić wywiad z człowiekiem, który wyznaczał handicapy do Pucharu Latarnika. Wizyta okazała się nie w porę. Jego żona drapnęła właśnie z amerykańskim pułkownikem.
– Żeby ją pokręciło – powiedział. – Zostawiła mi, psiakrew, list. – Machnął mi nim przed nosem. – Zatknęła go za zegar, jak w jakimś cholernym filmie.
– Współczuję ci – powiedziałem.
– Wchodź, wchodź. Co powiesz na to, żebyśmy się urżnęli?
– Jest drobna niedogodność z moją jazdą do domu.
– Pojedź taksówką, Ty, bądź dobrym kumplem. Rąbniemy sobie.
Spojrzałem na zegarek. Wpół do piątej. Pół godziny jazdy do domu, uwzględniając nasilony ruch w godzinach szczytu. Przestąpiłem przez próg i po uldze na jego twarzy poznałem, że bardzo potrzebuje towarzystwa. Już przed moim przyjściem wydobył butelkę, przy której stała napełniona do połowy szklanka. Nalał mi do drugiej tyle samo.
Major Colly Gibbons miał pod pięćdziesiątkę, był schludny, inteligentny, niecierpliwy i stanowczy. Nie tolerował głupców i przerywał im obcesowo, kiedy wiedział, co za chwilę usłyszy, ale jako fachowiec od handicapów był rozrywany, ponieważ ogarniał niezmąconym umysłem całokształt wyścigów konnych jak superszachista, który wygrywa dziesięć partii naraz. Zaaranżował więcej gonitw konnych bez zwycięzcy niż ktokolwiek w tym fachu. Nadawało mu to rangę mistrza tej profesji, a speców od interpretacji zdjęć z fotokomórek przyprawiało o ból głowy.