Gdyby teściowa nie przyszła w niedzielę, nie mógłbym pojechać do Virginia Water. Część przedpołudnia spędziłem niestety bezproduktywnie, starając się przekonać siebie, że lepiej byłoby, gdyby katar się nasilił, i wiedząc, że byłbym wówczas nieszczęśliwy.
Jan Łukasz przebiegł wzrokiem mój artykuł o wycofanych faworytach, mocno zacisnął powieki i odchylił się do tyłu na krześle, z twarzą zwróconą do sufitu. Świadczyło to o krańcowym poruszeniu. Derry sięgnął ręką, capnął maszynopis i przeczytał go wolniej, z wytężonym skupieniem krótkowidza. Kiedy skończył, westchnął głęboko.
Ho, ho – powiedział. – Komuś to się bardzo nie spodoba. Komu? – spytał Jan Łukasz, otwierając oczy. – Temu kto to robi.
Jan Łukasz spojrzał na niego zamyślony. Byle tylko nie miał podstaw, żeby podać nas do sądu.
Zanieś ten artykuł radcom prawnym i powiedz, żeby nie spuścili go z oka.
Derry złożył kopię artykułu i wyszedł, a Jan Łukasz zdobył się na uśmiech.
– Wzorowa robota, że się tak wyrażę – powiedział.
– Dziękuję.
– Skąd o tym wszystkim wiesz?
– Doszły mnie słuchy.
– Daj spokój, Ty.
– Obiecałem, że nie powiem. Ktoś mógłby temu komuś przefasonować twarz, albo coś w tym rodzaju.
– Muszę wiedzieć. Naczelny będzie się pytał. Potrząsnąłem przecząco głową.
– Obiecałem.
– Mogę ci w ogóle nie puścić tego artykułu.
– A fe! – powiedziałem. – Jak nie prośbą, to groźbą?.
Potarł z rozdrażnienia grdykę. Rozejrzałem się po ogromnym, ruchliwym piętrze. Wszystkie działy, podobnie jak nasz sportowy, zbierały i porządkowały ostatecznie teksty do numeru. Większość głównych artykułów trafiała do zecerów w piątki, część nawet w czwartki. Ale wszystko co miało posmak sensacji, trzymano w tajemnicy na górze, aż do chwili, gdy zostaną złożone i odesłane do druku ostatnie wydania sobotnich popołudniówek. Zecerzy lubili zarobić na boku te dziesięć czy ileś tam funtów sprzedając sensacyjną wiadomość dziennikarzom z konkurencyjnych gazet. Jeżeli radcy prawni i naczelny puściliby mój artykuł, w drukarni i tak ujrzano by go za późno, żeby mieć z niego jakiś pożytek. „Fama” trzymała swoje skandalizujące nowiny bardzo blisko przy orderach.
Derry wrócił od radców prawnych bez artykułu.
– Powiedzieli, że muszą nad nim popracować. Zadzwonią później – oznajmił.
Radcy prawni „Famy” mieli w małym palcu paragrafy dotyczące zniesławień. Z konieczności. A przy tym byli szczerze oddani swemu pismu, dozgonnie wierni maksymie:
„Niech świat się o tym dowie, choćby za cenę potępienia”. Księgowi „Famy” traktowali odszkodowanie wypłacane z budżetu jako rzecz naturalną. Właściciel „Famy” zaś uważał, że parę procesów sądowych w ciągu roku to świetna darmowa reklama i tylko obserwował, jak pną się w górę wskaźniki pokupności. Jednakże w ostatnim półroczu wytoczono pismu cztery procesy, a dwa kolejne były w toku. Redakcję obiegł powściągliwie sformułowany okólnik, nakazujący nieco przyhamować. Wierny jak zawsze Jan Łukasz dostosował się do niego, choć w duchu się z nim nie zgadzał.
– Zaniosę artykuł do naczelnego – oznajmił. – Zobaczymy, co powie.
Derry z nieskorym podziwem odprowadził go wzrokiem.
– Mów co chcesz, ale dzięki części sportowej kupują tę gazetę ludzie, którzy inaczej nie tknęliby jej nawet w rękawiczkach. Nasz Jan Łukasz, mimo całej swojej uszczypliwości, jest wprost nieoceniony.
Po powrocie nasz nieoceniony Jan Łukasz wdał się w poufną naradę ze sprawozdawcą piłki nożnej. Spytałem Derry’ego, jak wypadł środowy pogrzeb.
– Pogrzeb jak pogrzeb – odparł, wzruszając ramionami. Było zimno. Żona Berta zalewała się łzami. Miała fioletowy nos, siny z zimna i czerwony od płaczu.
– Miły jesteś.
– Pocieszała ją jej siostra. Mówiła, jakie to szczęście, że Bert się dodatkowo ubezpieczył.
– Co takiego?
– To, co słyszałeś. Wiedziałem, że cię to zainteresuje. Pociągnąłem tę siostrę za język. Kilka tygodni temu Bert potroił swoją polisę ubezpieczeniową na życie. Powiedział żonie, że będą lepiej sytuowani, kiedy przejdzie na emeryturę. Coś w rodzaju samopomocy emerytalnej.
– No, no – powiedziałem.
– A więc musiał zaaranżować wypadek – dodał Derry, kiwając głową. – Na oczach świadków. Towarzystwo ubezpieczeniowe mogłoby nie wypłacić odszkodowania, gdyby wypadł z okna, a nikt by tego nie widział.
– Ciekaw jestem, czy ci z ubezpieczeń to zakwestionują.
– Nie widzę, jak mogliby to zrobić, skoro po śledztwie orzeczono, że był to nieszczęśliwy wypadek.
Przyszła sekretarka naczelnego z moim artykułem. Wytworna dziewczyna, nieprzystępna jak twierdza. Podobno nikomu nie udało się sforsować obronnych murów i dobrać do ukrytych za nimi skarbów.
Naczelny nabazgrał „uzależniam zgodę od decyzji radców prawnych” na pierwszej kartce u góry. Jan Łukasz wyciągnął rękę po artykuł, skinął z zadowoleniem głową i, nie przerywając rozmowy ze specem od piłki nożnej, włożył go do zamykanej na klucz górnej szuflady swojego biurka. Nie miałem już nic do roboty w biurze. Powiedziałem Derry’emu, że będzie mnie można złapać w domu, gdyby ktoś mnie szukał, oraz ogólne do widzenia.
Byłem już w połowie drogi do drzwi, kiedy Jan Łukasz zawołał za mną:
– Ty… zapomniałem ci przekazać. Dzwoniła do ciebie jakaś pani.
– Pani Woodward?
– Właśnie, że nie. Zaraz sprawdzę. Zapisałem sobie… a tak, mam. Pani Gail Pominga. Prosi, żebyś zadzwonił. Chodzi o coś w związku z „Lakmusem”.
Podał mi karteluszek z numerem telefonu. Przeszedłem do wyludnionego działu wiadomości i podniosłem słuchawkę. Ręce miałem spokojne. Tętno nie.
– Szkoła sztuk pięknych. Słucham.
– Czy zastałem panią Pominga…
Przywołano ją do telefonu. Kiedy się odezwała, jej głos w słuchawce zabrzmiał beznamiętnie i bezosobowo, jak wtedy na stacji kolejowej.
– Przyjedziesz w niedzielę? – spytała krótko i węzłowato.
– Bardzo bym chciał. – Wyraziłem się powściągliwie. – Ale możliwe, że nie zdołam się wyrwać.
– No bo… jestem proszona na lunch.
– Więc idź – odparłem rozczarowany z sercem ściśniętym, jakby je przywalił głaz.
– Jeżeli na pewno przyjedziesz, zostanę w domu.
Do diabła z teściową, pomyślałem. Niech licho porwie ją i jej przeziębienie.
– Chcę przyjechać. Przyjadę, jeśli tylko będę mógł – zapewniłem.
– A kiedy dasz mi znać, czy na pewno? – spytała po krótkim namyśle.
– Nie wcześniej jak w niedzielę. Właściwie dopiero wychodząc z domu na pociąg.
– Hmm… – Zastanowiła się chwilę, aż wreszcie rozstrzygnęła: – Niezależnie od tego czy przyjedziesz, czy nie, zadzwoń. Załatwię to w ten sposób, żebym mogła iść na ten lunch, jeżeli się okaże, że nie przyjedziesz.
– To cudownie – powiedziałem z przejęciem, zapominając o ostrożności.
Roześmiała się.
Świetnie. A więc do zobaczenia, oby. Od dziesiątej w górę. O tej porze Harry i Sara grają w golfa.
– Przyjechałbym około wpół do dwunastej.
– Dobrze – powiedziała, dodała „do widzenia” i odłożyła słuchawkę.
Poszedłem do domu napisać o majorze Gibbonsie dla „Lakmusa” i zjeść lunch z Elżbietą i panią Woodward. Znów była to ryba nieokreślonego gatunku i bez wyraźnego aromatu. Przysłuchiwałem się urywanym zdaniom Elżbiety, odpowiadałem uśmiechami na jej uśmiechy i żywiłem nieposkromioną nadzieję, że nie będzie mnie u jej boku za czterdzieści osiem godzin. Jadłem machinalnie, nie patrząc, co nakładam na widelec. Kończąc posiłek, poczułem, że zdrada ma słony smak.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Miałem coraz mniej czasu na materiał do „Lakmusa”. kiedy pozostały mi już tylko dwa dni do nieprzekraczalnego terminu złożenia artykułu, pojechałem na sobotnie wyścigi do Heathbury Park spotkać się z Dermotem Finneganem, nie wyróżniającym się dżokejem startującym w Pucharze Latarnika na nie wyróżniającym się koniu.