W pierwszej chwili nie mogłem zrozumieć ani słowa z tego co mówił, tak nieprzenikniona okazała się jego irlandzka wymowa. Po jakimś czasie, kiedy wysączył bez zapału filiżankę bufetowej kawy, ochłonął na tyle, aby mi wyjawić, że zawsze mówi gorzej, kiedy się denerwuje, i od tej chwili radziliśmy sobie z rozmową tak, że powtarzał mi niektóre rzeczy dwa razy, a nie cztery albo pięć, jak na początku.
Kiedy przełamaliśmy barierę językową, wyszło na jaw, że Dermot ma poczucie humoru płynące z pogodnego i nie wymagającego stosunku do życia. Chociaż prawie każdy uznałby jego dżokejskie sukcesy za niewiele warte, on uważał, że są wspaniałe. Jego zarobki, mniejsze niż śmieciarza, wydawały mu się królewskie w porównaniu z warunkami, jakie miał w dzieciństwie. Jego ojciec wykarmił czternaścioro dzieci ziemniakami, które sadził na dwóch i pół akra wyjałowionej ziemi. Dermot, nie będąc wśród braci najstarszym i najsilniejszym ani najmłodszym i rozpieszczonym, musiał się często gęsto przepychać, żeby zdobyć swoją porcję, co mu się nie zawsze udawało. W wieku dziewiętnastu lat znudziła mu się ta dieta i zabrał się ze swoją niewyrośniętą figurą przez morze do Newmarket, gdzie z pomocą irlandzkiej wymowy, mimo braku doświadczenia, natychmiast znalazł zajęcie w gwałtownie potrzebującej rąk do pracy branży wyścigów konnych.
Przez jakiś czas „odpękiwał swoje dwa lata” w stajni wyścigowej z końmi do biegów płaskich, ale nie mógł w nich startować, bo nie odbył praktyki dżokejskiej. Nie tracąc równowagi ducha przeniósł się kawałek dalej do stajni trenującej dodatkowo konie na przeszkody i tam właśnie „komendant” pozwolił mu wystartować w paru gonitwach przeszkodowych. W dalszym ciągu pracował w tej samej stajni na pół etatu, a „komendant” nadal wystawiał go jako dżokeja drugiej kategorii. W ilu gonitwach brał udział? Uśmiechnął się odsłaniając braki w uzębieniu. W niektórych sezonach po trzydzieści razy. Dwa lata temu oczywiście tylko cztery razy, bo złamał nogę przy upadku takiego jednego, tfu na psa urok, koszlawego ciorta.
Dermot Finnegan, ze złamanym nosem i bystrymi niebieskimi oczami błyszczącymi na ogorzałej twarzy, miał dwadzieścia pięć lat, a wyglądał na trzydziestkę. Wyznał, że jego ambicją jest spróbować swoich sił na torze w Aintree. Poza tym był zadowolony z tego, co ma. Nie chciałby należeć do dżokejskiej śmietanki, za duża odpowiedzialność.
– Po kimś, kto jeździ na chabetach po najmarniej szych torach przy końcu sezonu jesiennego, nikt wiele nie oczekuje. Ale kiedy ten ktoś dobrze wypadnie, wszystkim oczy wyłażą ze zdumienia – powiedział.
Odniósł w sumie dziewiętnaście zwycięstw na różnych koniach i pamiętał każdego z nich z najdrobniejszymi szczegółami. Tak naprawdę nie spodziewał się, że coś zwojuje w Pucharze Latarnika, bo startował tylko dlatego, że jego stajnia wystawiała trzy konie.
– Pojadę na zającu, to pewne. Od razu zobaczy mnie pan na szpicy, może nawet utrzymam się tam dość długo, ale potem mój rumak straci parę i odpadnie od stawki tak nagle jak zużyty człon rakiety, a jeżeli nie będę go musiał cucić, to będzie istny cud.
Trochę później tego popołudnia oglądałem go w gonitwie dla koni nowicjuszy, gdzie jechał na wierzchowcu, który w wieku dziesięciu lat miał zapewne zostać przeznaczony na mięso dla psów. Koń i jeździec wymachując nogami zniknęli w drugim rowie i kiedy w jakiś czas potem, po drugiej gonitwie, poszedłem się dowiedzieć, jakie Dermot odniósł obrażenia, natknąłem się na niego, jak zabandażowany i uśmiechnięty wychodzi z punktu pierwszej pomocy. – To nic, małe zadraśnięcie – zapewnił mnie wesoło. Wystartuję w Latarniku na mur beton. Wypytując go dalej odkryłem pewien drobny szczegół, a mianowicie, że ma prawie zupełnie zerwany paznokieć. Widocznie jakiś „koszlawy ciort” z piekła rodem przetrącił Finneganowi kopytem rękę.
Na zakończenie przypuściłem szturm do dyrektora toru wyścigowego, w którego biurze, obserwując go w akcji, spędziłem ostatnie pół godziny tego popołudnia.
Heathbury Park, gdzie za dwa tygodnie miała się odbyć gonitwa o Puchar Latarnika, pod jego kierownictwem stał się jednym z najlepiej utrzymanych torów wyścigowych w kraju. Podobnie jak major Gibbons, on też służył w wojsku, z tym, że w lotnictwie, co było o tyle niezwykłe, że władze wyścigów konnych z zasady były skłonne dobierać sobie dyrektorów spośród wojskowych pełniących służbę na lądzie bądź na morzu.
Pułkownik lotnictwa Willy Ondroy, niewysoki czterdziestodwulatek, był człowiekiem spokojnym i skutecznym w działaniu, a z wojska zwolniono go po drobnym wypadku na bombowcu Vulcan, kiedy doznał kontuzji głowy. Wyznał, że do tej pory zdarzają mu się utraty przytomności, i to zazwyczaj w najzupełniej niestosownych, kłopotliwych, czy wręcz krępujących momentach. Dopiero po zakończeniu ostatniej gonitwy mógł ze mną swobodniej porozmawiać, a i wtedy załatwiał jednego po drugim ludzi, którzy zjawiali się w jego biurze ze statystykami, problemami i kluczami.
To on wpadł na pomysł zorganizowania gonitwy o Puchar Latarnika i był z niej niezwykle dumny. Namówił zarząd totalizatora wyścigów konnych do sfinansowania lwiej części wysokich nagród, a potem ustanowił warunki udziału na tyle atrakcyjne, żeby zaświecić nimi w oczy najpraktyczniejszym trenerom. Dzięki temu miały tu biegać najlepsze konie. Konie te powinny przyciągnąć tłumy widzów. Wpływy kasowe miały jeszcze wzrosnąć. Przewidywał, że będą mogli wkrótce pozwolić sobie na wybudowanie ogrzewanej, nowoczesnej świetlicy dla dzieci – to był najnowszy pomysł – żeby zachęcić do przyjścia na wyścigi młodych rodziców, stwarzając im możliwość zostawienia gdzieś pociech.
Entuzjazm Ondroya nie był z tych, co pryskają jak mydlana bańka, ale z tych, co trwają. On sam głos miał tak łagodny, jak spojrzenie jego bursztynowych oczu, i tylko ironiczny uśmieszek zdradzał, że to człowiek żelaznego charakteru. Jego rzucający się w oczy brak jakiejkolwiek potrzeby podkreślania swojego autorytetu znalazł wyjaśnienie, kiedy zagłębiłem się, a przynajmniej podjąłem taką próbę, w historię jego życia. Gładkie, mimochodem rzucone zdanie o skromnym doświadczeniu pilota latającego w szyku oznaczało w jego ustach trzyletnie występy w formacji Czerwona Strzała, kiedy to latał kilkadziesiąt cali od rury wydechowej odrzutowca na przedzie.
– Któregoś roku daliśmy dwieście pokazów – powiedział z zażenowaniem. – Taki rozrywkowy dodatek do pokazów lotniczych, zupełnie jak koncert na molo w Blackpool, doprawdy nic wielkiego.
Powiedział, że miał szczęście, bo w wieku dwudziestu sześciu lat przeniesiono go na bombowca. A przecież wielu pilotów myśliwskich i latających w szyku w ogóle przestawało latać, kiedy zwolnił im się refleks. Na bombowcach latał osiem lat. Przez piętnaście sekund miał świadomość, że się rozbije, trzy tygodnie był nieprzytomny, a potem dwadzieścia miesięcy szukał dla siebie pracy w cywilu. Obecnie mieszkał z żoną i dwunastoletnimi bliźniakami w domu na skraju toru wyścigowego i żadne z nich nie pragnęło zmiany.
Wskoczyłem do ostatniego pociągu w biegu i w drodze powrotnej do Londynu zacząłem pisać o Dermocie i Ondroyu.
Pani Woodward odeszła zadowolona za kwadrans siódma, a ja choć raz znalazłem w kuchni zostawione przez nią gotowe befsztyki. Elżbieta była w dobrym nastroju. Przygotowałem dla nas obojga coś do picia, rozsiadłem się w fotelu i dopiero po bitych dziesięciu minutach powstrzymywania się od tego spytałem ją od niechcenia, czy dzwoniła jej matka.
– Nie, nie dzwoniła – odparła. Tego się mogłem spodziewać.
– Więc nie wiesz, czy jutro będzie? – spytałem.
– Przypuszczam, że zadzwoni, jeżeli nie będzie mogła przyjść.
– Pewno tak – odrzekłem. A niech ją, nie mogłaby chociaż zawiadomić, czy przyjdzie, czy nie?
Odsuwając od siebie tę myśl, zająłem się artykułem dla „Lakmusa”, potem podałem kolację, znów wróciłem do artykułu, zrobiłem przerwę, żeby przygotować Elżbietę do snu, po czym zasiadłem z powrotem do maszyny i pisałem, aż skończyłem. Zrobiło się wpół do trzeciej. Jaka szkoda, pomyślałem przeciągając się, że piszę tak wolno i tyle skreślam. Schowałem ostateczną wersję do szuflady, zostawiając na jutro już tylko przepisanie jej na czysto. Wiedziałem, że będę miał na to zapas czasu, nawet gdybym część niedzieli spędził z Gail na usłanej różami dróżce rozkoszy.