ROZDZIAŁ SIÓDMY
Dzięki temu, że wyszedłem przed ostatnią gonitwą, udało mi się zająć w podstawionym i pustym jeszcze pociągu miejsce w przedziale dla niepalących, przy oknie i przodem do kierunku jazdy. Nastawiłem ogrzewanie na maksimum, i rozłożyłem gazetę, żeby zobaczyć, co upichcił felietonista Lornetka w ostatnim wydaniu.
„Tomcio Paluch pobiegnie, tak mówi trener. Ale czy stawiając na niego możecie się czuć bezpieczni?”, napisał.
Ubawiony, przeczytałem artykuł do końca. Ściągnął ode mnie lwią część argumentacji i poprzerabiał ją. Co za uprzejmość. Plagiat to najszczersza forma pochlebstwa.
Zamknięte drzwi na korytarz odsunęły się i do przedziału wtranżoliło się czterech bukmacherów, przytupując dla rozgrzewki i obgadując jakiegoś pechowego gościa, który przegrał spór o kupon totka.
– Powiedziałem mu, żeby spadał, że kogo on chce zrobić w konia. Może nie są z nas aniołki, ale nie jesteśmy frajerami, za jakich nas bierze.
Wszyscy mieli granatowe płaszcze, które po jakimś czasie zdjęli i rzucili na półki bagażowe. Dwóch z nich podzieliło się dużą wałówką składającą się z ciężko strawnych, sądząc na oko, kanapek, a pozostali dwaj zapalili papierosy. Wszyscy czterej mieli około czterdziestki i byli, jak wykazywała to ich wymowa, londyńskimi Żydami. Omówili z kolei przejazd taksówką do stacji, wyrażając się w sposób nie licujący z szabasem.
– Dobry wieczór – powiedzieli do mnie, jakby dopiero teraz mnie zauważyli, a jeden z nich wskazał papierosem napis „dla niepalących” nad oknem i spytał: – Zgoda, kolego?
Skinąłem głową, nie patrząc na nich. Rozkołysany pociąg toczył się na południe, zamglony dzień przeszedł w mglistą noc i pięć par powiek nasunęło się gładko na tyleż par oczu.
Drzwi na korytarz otwarły się z trzaskiem. Odemknąłem niechętnie jedno oko, spodziewając się ujrzeć konduktora. Przejście wypełniało sobą dwóch mężczyzn, nie wyglądających bynajmniej na osoby urzędowe. Ich widok podziałał na moich towarzyszy podróży piorunująco – pootwierali usta prostując się jakby kij połknęli. Wyższy z przybyszów sięgnął ręką i spuścił wewnętrzne zasłonki na oknach przedziału wychodzących na korytarz. Potem obrzucił czterech bukmacherów wymownym, pogardliwym spojrzeniem, skinieniem głowy wskazał korytarz i powiedział z prostotą:
– Won!
Nadal nie łączyłem tego wszystkiego ze swoją osobą, nawet wtedy, kiedy czwórka bukmacherów potulnie zdjęła granatowe płaszcze z półek i wymaszerowała rzędem na korytarz. Dopiero gdy wyższy wyciągnął egzemplarz „Famy” i wskazał mój artykuł, poczułem w krzyżu delikatne mrowienie.
– W pewnych kręgach to się nie podoba – oznajmił wyższy. Mówił szyderczym tonem z silnym akcentem z Birmingham. Zesznurował usta, rozkoszując się złośliwą ironią swoich słów. – Nie podoba.
Odziany był od stóp do głów w brudny kombinezon, z którego wyłaniał się byczy kark, nalane policzki, małe błyszczące usta i przylizane włosy. Jego towarzysz, też w kombinezonie, był silnie zbudowany, krępy, miał szeroko rozstawione oczy i spłaszczoną głowę.
– Nieładnie tak się wtrącać – ciągnął wyższy. – Oj, nieładnie.
Sięgnął prawą ręką do kieszeni i wyjął ją stamtąd uzbrojoną w kastet. Spojrzałem na drugiego. Zrobił to samo.
Poderwałem się, chcąc chwycić hamulec. Dwadzieścia pięć funtów grzywny za nieuzasadnione użycie. Wyższy wyprowadził fachowy cios i zrujnował mój zamiar.
Obaj uczyli się swojego fachu na ringu, przynajmniej to było jasne. Jednak niewiele więcej. Na ogół omijali moją głowę, ale wiedzieli, gdzie i jak uderzyć boleśnie w korpus, i kiedy próbowałem odepchnąć jednego, drugi mnie walił. Udało mi się jedynie kopnąć mocno niższego w kostkę, za co obdarzył mnie wiązanką i strasznym ciosem w wątrobę. Zwaliłem się na siedzenie. Pochylili się nade mną i złamali przepisy boksu.
Przeleciało mi przez myśl, że mnie zabiją, że być może nie mają takiego zamiaru, ale mnie zabijają. Próbowałem im nawet to powiedzieć, ale jeżeli dobyłem z siebie jakiś dźwięk, to go zignorowali. Wyższy przemocą postawił mnie na nogi, a niższy połamał żebra.
Kiedy mnie puścili, osunąłem się bezwładnie na podłogę i leżałem tak z twarzą w niedopałkach papierosów i zmiętych papierach po kanapkach. Leżąc bez ruchu, modliłem się do Boga, w którego nie wierzyłem, żeby nie pozwolił im zacząć od nowa. Wyższy pochylił się nade mną.
– Będzie pluł krwią? – spytał niższy.
– Jak może pluć? Przecież nic mu nie strzaskaliśmy. Ma się to czucie w ręku. Wyjrzyjno za drzwi, trza spadać.
Drzwi odsunęły się i zaraz zamknęły, ale przez dłuższy czas nie byłem pewny, czy poszli sobie na dobre. Leżałem na podłodze, krztusząc się, oddychając płytko i urywanie, i czując mdłości. Przez pewien czas świadomość podsuwała mi pokrętne tłumaczenie, że zasłużyłem sobie na to bicie nie za napisanie artykułu, ale z powodu Gail; przez to, że na nie zasłużyłem, zgrzeszyłem i zasłużyłem, stawało się rodzajem oczyszczenia. Wściekły ból przepływał przeze mnie falami i tylko poczucie winy pozwalało mi go znieść.
Zdolność rozumowania powróciła mi, jak to zwykle bywa.Przystąpiłem do powolnej czynności podnoszenia się i oceny szkód. Może istotnie nic mi nie strzaskali, ale miałem na to tylko słowo tego wyższego. Ja ze swej strony poturbowanego czułem się tak, jakby mi strzaskali prawie dokładnie wszystko, w tym poczucie własnej godności.
Wpełzłem na ławkę i siedziałem obserwując błędnym wzrokiem migające światła, zamazane i pożółkłe od mgły. Oczy miałem przymknięte, gardło ściśnięte od mdłości, ręce bezwładne i słabe. Nie jedno źródło bólu, ale całe morze. Czekaj, pomyślałem, to ból minie.
Czekałem długo…
Światła za oknami zagęściły się i pociąg zwolnił. Londyn. Wszyscy wysiadać. Musiałem się podnieść. Co za ponura perspektywa. Wiedziałem, że każdy ruch sprawi mi ból.
Pociąg wpełznął na dworzec Saint Pancras, szarpnął i zatrzymał się. Nie ruszyłem się z miejsca, próbowałem zmusić się do wstania, ale bezskutecznie. Przekonywałem siebie, że jeżeli nie wstanę i nie pójdę, to przetoczą wagon ze mną na bocznicę, gdzie spędzę noc w zimnie i niewygodzie, lecz nadal nie mogłem wykrzesać z siebie dość energii.
Drzwi ponownie otwarły się z trzaskiem. Spojrzałem, tłumiąc rodzący się paniczny lęk. Nie stał tam nikt w grubym kombinezonie i z kastetem. Był to konduktor.
Dopiero czując przypływ ulgi pojąłem, jak bardzo się bałem, i byłem wściekły na siebie za takie tchórzostwo.
– Koniec jazdy – powiedział konduktor.
– Owszem – odparłem.
Wszedł do przedziału i przyjrzał mi się.
– Świętowaliśmy sobie, co, proszę pana? – zagadnął. Myślał, że jestem pijany.
– Pewnie – przytaknąłem. – Świętowaliśmy. Zdobyłem się na długo odkładany wysiłek i wstałem.
Słusznie przewidywałem. Bolało.
– Panie kolego, bądź pan łaskaw i nie nabrudź pan tu nam – powiedział natarczywym tonem konduktor.
Potrząsnąłem głową. Dotarłem do drzwi. Wytelepałem się na korytarz. Konduktor wziął mnie z obawą pod rękę i pomógł zejść na peron, a kiedy ostrożnie stąpając, odchodziłem, usłyszałem zza pleców, jak mówi do grupki bagażowych, podśmiewując się:
– Widzieliście tamtego? Szarozielony i spocony jak bura mysz. Musiał ostro tankować całe popołudnie.
Wróciłem do domu taksówką i powoli wszedłem po schodach na górę. Przynajmniej raz pani Woodward niecierpliwie mnie wyczekiwała, bo śpieszyła się do domu, w obawie, że mgła zgęstnieje. Przeprosiłem ją za spóźnienie.
– Nic nie szkodzi, panie Tyrone, wie pan, że zwykle chętnie zostaję… – powiedziała.
Drzwi zamknęły się za nią, a ja przemogłem w sobie silną chęć, żeby położyć się na łóżku i jęczeć.
– Ty, jesteś okropnie blady – powiedziała Elżbieta, kiedy ją całowałem. Nie sposób było tego przed nią całkiem ukryć.
– Upadłem – skłamałem. – Potknąłem się. Na kilka chwil zaparło mi dech.
Natychmiast się przejęła, okazując ów specjalny dodatkowy niepokój o siebie, widoczny w jej oczach.