W swoim repertuarze nie miałem dziś biegu. – W godzinę potem zaszedłem go po cichu od tyłu, kiedy ocenił, że może bezpiecznie wrócić do roboty.
– Dwa słówka na stronie – powiedziałem stając tuż przy nim.
Podskoczył jak oparzony.
– Ja nie mam z tym nic wspólnego – zapewnił.
– Wiem. Powie mi pan tylko, kim byli ci dwaj w kombinezonach.
– Coś pan. Czy mnie się pali do szpitala?
– Dwadzieścia funtów? – zaproponowałem.
– Ja nic nie wiem… Jak pan to zrobił, że pan tu dziś jest?
– Bo co?
– Jak tych dwóch dobierze się do kogoś… to potem nie ma co zbierać.
– Naprawdę? Wyglądali całkiem niewinnie.
– No nie, bez żartów, nie ruszyli pana? – spytał zaciekawiony.
– Nie.
To go zaskoczyło.
– Kwaterkę. Dwadzieścia pięć funtów – zaproponowałem. – Za ich nazwiska albo dla kogo pracują.
Zawahał się.
– Nie tutaj, panie kolego. W pociągu.
– Nie w pociągu – odparłem kategorycznie. – W loży prasowej. I to już.
Dostał pięć minut wolnego od zrzędliwego pryncypała i wszedł przede mną po schodkach na Jaskółkę” przydzielona prasie. Dałem jednemu obecnemu tam dziennikarzowi znak, żeby się zmył, i posłusznie się wyniósł.
– Dobra – powiedziałem. – Co to za jedni?
– Birminghamczycy – powiedział niepewnie.
– Wiem, że są z Birmingham. Mają wymowę, aż w uszach zgrzyta.
– To bokserzy – odważył się wyznać.
Chciałem powiedzieć, że to również wiem, ale w porę ugryzłem się w język.
– Chłopcy Charliego Bostona – dodał z nerwowym pośpiechem.
– To już coś. A kto to jest Charlie Boston?
– A kto nie słyszał o Charliem Bostonie? Ma trochę kolektur totka, no nie, w Birmingham, Wolverhampton i tak dalej.
– Oraz kilku chłopców w pociągach na wyścigi? Nie posiadał się ze zdumienia.
– Więc pan nie jest nic krewny Charliemu? No to czego oni od pana chcieli? Zwykle chodzi o nieściągalne długi.
– Pierwsze słyszę o Charliem Bostonie, a co dopiero mówić o zakładaniu się u niego.
Wyjąłem portfel i dałem mu pięć piątek. Chwycił je błyskawicznie z wyćwiczoną zręcznością i schował do kieszonki pod pachą, pewnej jak Fort Knox.
– Cholerni złodzieje – wyjaśnił. – Trzeba być ostrożnym, no nie?
Zbiegł chyżo po schodach, a ja pozostałem w Jaskółce” dla prasy i pociągnąłem znowu łyk ze swojej praktycznej buteleczki, snując refleksję, że Charlie Boston postąpił doprawdy bardzo głupio nasyłając na mnie swoich chłopców.
Jan Łukasz zareagował, jak było do przewidzenia, żachnięciem, że niby „nikt nie może nam tego zrobić”.
Środowy ranek. W redakcji niewiele się dzieje. Derry z nogami na biurku, na suszce, Jan Łukasz pogrążony po uszy w lekturze wiadomości sportowych w dziennikach, milczący telefon, a wszystkie działy redakcji demonstrujące identyczne, gorączkowe nieróbstwo.
W tę stojącą wodę wpadła jak kamień podana przeze mnie wiadomość, że dwóch facetów, przybierając groźną postawę, zażądało ode mnie, żebym nie mieszał się w grandę z wycofanymi końmi. Jan Łukasz wyprostował się w krześle przypominając wojowniczo nadętą olbrzymią żabę i drżąc z zadowolenia, że artykuł dał wyraźny efekt. Rozczapierzając palce rzucił się do telefonu.
– Oddział w Manchester? Dajcie mi dział sportowy… To ty, Andy? Tu Łukasz Morton. Powiedz mi, co wiesz o bukmacherze, który nazywa się Charlie Boston. Ma sieć kolektur w Birmingham.
Słuchał dłuższej wypowiedzi z rosnącą uwagą.
– To pasuje – powiedział. – Tak. Tak. Doskonale. Rozpytaj się i daj mi znać.
Odłożył słuchawkę i potarł grdykę.
– Charlie Boston zmienił skórę rok temu – oznajmił. – Przedtem był w Birmingham zupełnie przeciętnym bukmacherem, który miał około sześciu kolektur i całkiem możliwą opinię. Andy mówi, że teraz jednak bardzo rozkręcił interes i tyranizuje innych. Twierdzi, że za dużo się ostatnio słyszy o Charliem Bostonie. Podobno zatrudnia dwóch byłych bokserów do ściągania długów od grających na kredyt klientów, w wyniku czego zbija ciężką forsę.
Przemyślałem to sobie. Charlie Boston ze swoimi kolekturami i bandziorami w ogóle mi nie pasował do przedstawionego przez Dembleya rysopisu cichego i spokojnego dżentelmena, jeżdżącego rollsem prowadzonym przez szofera i mówiącego z greckim, holenderskim bądź skandynawskim akcentem. Wydawało mi się też mało prawdopodobne, żeby ci dwaj byli wspólnikami. Nielegalną działalność mogły oczywiście prowadzić niezależnie od siebie dwie bandy, a jeśli tak, to co działo się, jeżeli krzyżowały się ich interesy? I której z nich dał się skusić Bert? Ale jeżeli stanowiły jedną całość, to facet w rollsie musiał być tu mózgiem, a Charlie Boston jego gangsterem. Szczucie mnie psami rasy bokser to klasyczny przykład gangsterskiego sposobu myślenia.
Jan Łukasz podniósł słuchawkę swojego telefonu, który zadzwonił. Słuchając, zmrużył oczy i obrócił głowę, żeby spojrzeć prosto na mnie.
– Jak to dostał straszny wycisk? Nic podobnego. W tej chwili jest w redakcji, a wczoraj był na wyścigach w Plumpton. Macie zbyt wybujałą wyobraźnię w tej waszej gazecie… Jeżeli mi nie wierzysz, sam z nim pogadaj. – Wręczył mi słuchawkę, mówiąc z grymasem: – To ten cholerny Connersley.
– Słyszałem – odezwał się w słuchawce dobitny, złośliwy głos – że jakieś bandziory z Birmingham pogruchotały ci kości w pociągu z wyścigów w Leicester.
– To plotka – odparłem znudzonym tonem. – Sam słyszałem ją wczoraj w Plumpton.
– Mój informator twierdzi, że nie mogłeś być wczoraj w Plumpton.
– Twój informator jest nierzetelny. Radzę ci z niego zrezygnować.
Krótka pauza.
– Mogę sprawdzić, czy tam byłeś.
– No to sprawdź.
Trzasnąłem słuchawką o widełki, dziękując gwiazdom, że Jan Łukasz najpierw zapoznał się z moją wersją wypadków.
– Podejmiesz ten sam temat w niedzielnym artykule? – spytał. Connersley nie zasiał w nim żadnych podejrzeń, już poszedł w zapomnienie. – Trzeba zabić im ćwieka do końca. Ponaglić władze wyścigowe do działania. Podrażnić. Zresztą wiesz, co trzeba robić.
Skinąłem głową. Wiedziałem, co trzeba robić. Moje stłuczenia dały mi bolesnego kuksańca. Dosyć, zaprotestowały natarczywie. Napisz przyjemny, nijaki kawałek na całkiem inny, najzupełniej niewinny temat.
– Przytocz parę wypowiedzi – polecił Jan Łukasz.
– Dobra.
– Wyskocz z jakimiś pomysłami – dodał niecierpliwie.
– Odwalam za ciebie całą robotę. Westchnąłem – płytko i ostrożnie.
– A może napisać, że dopilnujemy, żeby Tomcio Paluch wystartował w Pucharze Latarnika? – zaproponowałem.
– Mógłbym pojechać i umówić się z Ronceyem…
– „Fama” dopilnuje, żeby Tomcio Paluch wystartował?
– przerwał mi Jan Łukasz z roziskrzonym wzrokiem. – Ty, to genialnie! Zacznij artykuł właśnie od tego… „Fama” dopilnuje… Świetnie! Świetnie!
O mój Boże, pomyślałem. Jestem największym głupcem na świecie. Tonio Perelli przestrzegał, żebym trzymał się z dala od pociągów na wyścigi. Nie mówił nic o kładzeniu się na torach.
ROZDZIAŁ ÓSMY
U Ronceyów nic się nie zmieniło. Zwiędłe liście i pajęczyny tkwiły na swoich miejscach. W kuchni na stole nie zobaczyłem kapiącego mięsa, leżały za to dwa nie oskubane bażanty z wiotkimi szyjami. Zlew wypełniały brudne naczynia i silniej niż przedtem czuć było smród gumiaków.
Przyjechałem bez uprzedzenia, o wpół do trzeciej i zastałem samego Ronceya na podwórzu. Przypatrywał się, jak Pat ze staruszkiem przepiłowują wielki kloc uschłego drzewa. Po spojrzeniu jakim mnie obrzucił poznałem, że nie jest zachwycony moim przybyciem, ale w końcu zaprowadził mnie do salonu, rzucając na odchodnym synowi polecenie, żeby, jak skończy z rąbaniem drzewa, posprzątał siodlarnię.