Ronceyowa leżała na kanapie, pogrążona we śnie. W dalszym ciągu nie miała na sobie pończoch, tylko wciąż te same niebieskie papucie, wciąż tę samą żółtą sukienkę, mocno już przybrudzoną z przodu. Roncey spojrzał na nią zupełnie obojętnie i wskazał mi jeden z foteli.
– Nie potrzebuję pomocy „Famy” – powtórzył to, co powiedział na podwórku. – Bo i po co?
A czy zależy panu na tym, żeby Tomcio Paluch pobiegł w Pucharze Latarnika?
Jasne, że pobiegnie – oświadczył stanowczo z zaciętą i nieprzejednaną miną. – Mówiłem już panu. Każdy, kto każe mi zrobić inaczej, będzie musiał zmienić zdanie.
– W takim razie zdarzy się jedno z dwojga – powiedziałem spokojnie. – Albo inicjatorzy tego szwindla zrezygnują z próby niedopuszczenia Tomcia Palucha do startu wskutek publikacji na ich temat. Albo też nie zrezygnują i mu w tym przeszkodzą. Jeżeli mają choć odrobinę rozsądku, to porzucą ten pomysł. Ale nie wiem, czy można Uczyć na to, że są rozsądni.
– Nie przeszkodzą mu w starcie – oznajmił, wysuwając wojowniczo szczękę, z uporem w oczach.
– Zapewniam pana, że jeżeli zechcą, to w taki czy inny sposób dopną swego.
– Nie wierzę panu.
– Ale czy nie zezwoliłby pan na podjęcie środków bezpieczeństwa, tak na wszelki wypadek? „Fama” pokryje wszelkie koszty.
Obrzucił mnie długim, nieugiętym spojrzeniem.
– A czy to nie jest aby zwykły chwyt reklamowy, żeby okryć chwałą pańską polującą na sensację gazetę? – spytał.
– Korzyści będą obopólne – odparłem. – Z jednej strony dla pana i graczy na wyścigach, z drugiej dla nas. Ale cel wyłącznie jeden: bezpieczeństwo Tomcia Palucha i jego start w Pucharze Latarnika.
Zastanowił się nad tym, co powiedziałem.
– A co to za środki bezpieczeństwa? – spytał wreszcie.
Żywiąc mieszane uczucia, westchnąłem w duchu, ja – narciarz z połamanymi żebrami na szczycie stromego i wyboistego stoku, na który sam się wdrapałem.
– Są trzy podstawowe – odparłem. – Najprostszy to list do Weatherbych, oznajmiający o pańskim stanowczym zamiarze wzięcia udziału w Pucharze Latarnika i zawierający prośbę, żeby skontaktowali się z panem w razie otrzymania jakichś poleceń w sprawie jego skreślenia ze startu przed lub po potwierdzeniu w przyszły wtorek jego udziału na cztery dni przed gonitwą. Zdaje pan sobie przecież sprawę, że ja albo ktokolwiek mógłby wysłać telegram albo teleks wycofujący konia i że miałby pan trochę zachodu, żeby odkręcić sprawę.
Otworzył szeroko usta ze zdumienia.
– Ktokolwiek?!
– Każdy, kto by się podpisał pańskim nazwiskiem, oczywiście. Weatherby’owie otrzymują setki odwołań tygodniowo. Nie sprawdzają, czy takie jest rzeczywiście życzenie trenera. No bo niby dlaczego mieliby sprawdzać.
– Boże święty – powiedział oszołomiony. – Zaraz napiszę. A raczej zadzwonię. – Zrobił ruch, żeby wstać.
– Aż tak się nie spieszy – powstrzymałem go. – Jeżeli wyślą odwołanie, to najprawdopodobniej w ostatniej chwili, po to, żeby dać graczom jak najwięcej czasu na zrobienie zakładów przed ogłoszeniem listy startowej.
– No tak… rzeczywiście – powiedział. Rozsiadając się, o czymś nagle pomyślał. – Jeżeli „Fama” ogłosi, że zapewni bezpieczeństwo Tomciowi Paluchowi, a potem on z jakiegoś powodu jednak nie wystartuje, to bardzo głupio wypadniecie.
Skinąłem głową.
– Ryzykujemy – przyznałem. – Ale… zrobimy, co się da. Nie wystarczy nam jednak pańska obwarowana zastrzeżeniami zgoda, oczekujemy, że będzie pan z nami z całym zaangażowaniem współpracował.
– Będzie jak chcecie – postanowił. – Co dalej?
– Koniecznie będzie trzeba przewieźć Tomcia Palucha do innej stajni.
Tylko nie to – powiedział wstrząśnięty.
– Tutaj jest dla niego zbyt niebezpiecznie.
– A więc dokąd ma iść? – spytał, przełknąwszy ślinę.
– Do jednego z najlepszych trenerów. Nadal będzie fachowo przygotowywany do gonitwy. Może jeść to do czego przywykł. Codziennie otrzyma pan o nim szczegółowe informacje.
Kilka razy otworzył i zamknął usta, jakby mowę mu odjęło.
– Po trzecie – ciągnąłem. – Pańska żona i przynajmniej trzej młodsi synowie muszą gdzieś wyjechać.
– To niemożliwe – zaprotestował odruchowo.
– To konieczne. Jeżeli któryś z nich zostanie porwany, to postawi pan jego życie przeciwko startowi konia?
– Nie mogę w to uwierzyć – odparł słabym głosem.
– Już taka sama groźba może wystarczyć. Ronceyowa uniosła się otwierając oczy. Bynajmniej nie były zaspane.
– Gdzie i kiedy jedziemy? – spytała.
– Jutro. Dowie się pani, jak dojedzie na miejsce. Uśmiechnęła się promiennie. Marzenia stały się rzeczywistością. Natomiast Roncey wcale nie był zachwycony.
– To mi się nie podoba – oznajmił, marszcząc brwi.
– Najlepiej, gdybyście wszyscy wyjechali. Całą rodziną – powiedziałem.
Roncey potrząsnął głową.
– Mam inne konie, no i gospodarstwo – powiedział. – Nie mogę wszystkiego zostawić. Pat jest tu potrzebny, a Peter też.
Przystałem na to, bo wymogłem na nim to, co najważniejsze.
– Proszę nie mówić dzieciom, że jadą – powiedziałem do Ronceyowej. – Niech pani nie posyła ich jutro rano do szkoły, a o dziewiątej ktoś po was przyjedzie. Wystarczy pani ubranie na co dzień. Będzie pani poza domem tylko do przyszłej soboty, do rozegrania tej gonitwy. Poza tym proszę pod żadnym pozorem nie pisać listów bezpośrednio na ten adres i nie pozwolić wysyłać ich dzieciom. Jeżeli zechce pani napisać, proszę zaadresować je do nas, do „Famy”, a my dopilnujemy, żeby pani mąż je otrzymał.
– Ale Victor może do nas pisać? – spytała.
– Oczywiście… jednak także za pośrednictwem „Famy”. Ponieważ nie będzie wiedział, gdzie jesteście.
Oboje zaprotestowali, lecz w końcu dotarł do nich sens tej procedury. Nie mógł zdradzić tego, czego nie wiedział, nawet przypadkiem.
– Mogą ich szukać nie tylko ludzie z tego gangu – wyjaśniłem przepraszającym tonem. – Będzie na nich polować kilka konkurujących z nami gazet, po to, żeby podstawić nogę „Famie”. A dziennikarze mają dużą wprawę w odnajdywaniu ludzi, którzy chcą pozostać w ukryciu.
Zostawiłem Ronceyów patrzących tępo na siebie i wróciłem bedfordem do Londynu. Podróż bardzo mi się dłużyła, a w czasie jazdy odezwało się nieznośnie wiele bolesnych miejsc. Resztki mikstury Tonią wypiłem tuż przed wejściem rano do redakcji i znów zażyłem pigułek Elżbiety, które nie były tak skuteczne. Zanim dotarłem do domu, byłem zmęczony, spragniony, obolały i wylękniony.
Na pierwsze trzy dolegliwości zaaplikowałem sobie fotel i whisky. Zastanowiłem się nad swoim lękiem i nie wiedziałem, co byłoby gorsze: jeszcze jedno spotkanie z chłopcami Charliego czy kompletne niepowodzenie z Tomciem Paluchem. Mogło się zdarzyć jedno albo drugie. Albo nawet obie rzeczy naraz.
– Ty, co się stało? – spytała Elżbieta. Miała zaniepokojoną minę i głos.
– Nic – odparłem z uśmiechem. – Naprawdę nic, skarbie. Jej zatroskana twarz wygładziła się, kiedy się do mnie uśmiechnęła. Pompa pomrukiwała i dudniła, tłocząc jej powietrze do płuc. Elżbieta, moje biedne maleństwo. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem czule jej policzka, a ona obróciła głowę i pocałowała mnie w palce.
– Jesteś fantastyczny, Ty – powiedziała.
Mówiła podobne rzeczy przynajmniej dwa razy na tydzień. Zmarszczyłem nos i odpowiedziałem jej to, co zwykle.
– Ty też jesteś nie najgorsza.
W koszmarze, w jaki jeden mały wirus zamienił moje i jej życie, nigdy nie nastąpił zwrot na lepsze. I nie można się go było spodziewać. W przypadku Elżbiety ten koszmar był zupełny i nieodwracalny, ja natomiast miałem swoje furtki, jak na przykład Gail. Kiedy z nich korzystałem, czułem się winny, i to nie jak zwykły zdradzający mąż, ale jak dezerter. Elżbieta nie mogła opuścić pola bitwy, ale ja, kiedy już miałem wszystkiego dość, wymykałem się, zostawiając ją samą.
Nazajutrz rano o dziewiątej Derry zabrał Ronceyową i jej trzech synów do swojego austina, nie zbaczając z drogi zawiózł ich do Portsmouth, a stamtąd promem samochodowym na wyspę Wight.