W południe zajechałem na farmę Ronceyów samochodem z przyczepą do przewozu koni, pożyczoną od redaktora działu finansowego, którego córka brała udział w popisach jazdy konnej z przeszkodami. Roncey bardzo niechętnie rozstawał się z Tomciem Paluchem i załadował drugą przegrodę w przyczepie workami z karmą, belami siana, dodając do tego pół kopy jaj i skrzynkę piwa. Zapisał cztery bite strony, tu i ówdzie coś wymownie podkreślając, szczegółowymi instrukcjami, jak odżywiać konia i jak go trenować. Zapewniłem go co najmniej pięć razy, że dopilnuję, aby trener wypełnił zalecenia co do joty.
Pat pomagał w ładowaniu, krzywo się uśmiechając, bynajmniej nie zmartwiony, że ojcu zabierają konia. Spostrzegłszy, że mu się przyglądam, obrzucił mnie szybko spojrzeniem pełnym ironii, a kiedy przechodził obok, uginając się pod ciężarem siana, szepnął:
– Teraz wie, jak to smakuje.
Zostawiłem strapionego Ronceya, przypatrującego się odjazdowi swojego skarbu, na środku niechlujnego podwórza i poprowadziłem wóz ostrożnie drogami hrabstwa Essex, kierując się na zachód, do hrabstwa Berkshire. Po przejechaniu pięciu mil zatrzymałem się przy budce telefonicznej i zadzwoniłem do szkoły sztuk pięknych.
– A to ci niespodzianka – przywitała mnie Gail.
– Tak – przyznałem. – Co powiesz na randkę w niedzielę?
– Hmmm. – Zastanawiała się chwilę. – A może by tak jutro?
– Nie masz lekcji?
– Mówię o jutrzejszej nocy – wyjaśniła.
– Jutrzejszej… całej nocy?
– Uda ci się wyrwać?
Odetchnąłem tak głęboko, aż drgnęły mi bolące żebra. Zależało to od tego, czy pani Woodward będzie mogła zostać, jak czasem robiła.
– Ty? – odezwała się Gail. Jesteś tam?
– Właśnie myślę.
– O czym?
– Co powiedzieć żonie.
– Jesteś niemożliwy – powiedziała. – A więc tak czy nie?
– Tak – odparłem z westchnieniem. – Gdzie?
– Chyba w hotelu.
– Dobrze – zgodziłem się.
Spytałem, o której kończy pracę i ustaliliśmy, że spotkamy się na dworcu King’s Cross. Kiedy zadzwoniłem do domu, telefon odebrała Elżbieta.
– Ty? Gdzie jesteś?
– W drodze. Nic się nie stało. Tylko zapomniałem przed wyjściem spytać pani Woodward, czy będzie mogła zostać jutro na noc… tak żebym zdążył do Newcastle przed rozpoczęciem sobotnich wyścigów.
Ty, świnio, pomyślałem. Podła, parszywa świnio. Ty kłamco, ty oszuście. Przybity, słuchałem, jak Elżbieta pyta panią Woodward, a jej odpowiedź nie przyniosła mi ulgi.
– Pani Woodward się zgadza, nic nie stoi na przeszkodzie. Wrócisz do domu w sobotę?
– Tak, skarbie. Chociaż późno.
– Oczywiście.
– Do zobaczenia dziś wieczorem.
– Pa, pa, Ty – powiedziała tonem, w którym wyczuwało się uśmiech. – Do zobaczenia.
Przez całą drogę do stajni Nortona Foxa żałowałem tego, co zrobiłem, wiedząc zarazem, że tego nie zmienię. Wciąż te same myśli chodziły mi w kółko po głowie, aż zaczął mi ją rozsadzać łupiący ból, kiedy dojeżdżałem do Berkshire.
Fox zajrzał ciekawie do przyczepy stojącej na prywatnym podjeździe przed jego domem.
– A więc to jest ten osławiony Tomcio Paluch – rzekł. – Nie powiem, żebym patrząc stąd miał o nim pochlebne zdanie.
– Ani patrząc skądinąd – powiedziałem. – Jestem ci wdzięczny, że przyjmiesz go do siebie.
– Cieszę się, że mogę pomóc. Umieszczę go w boksie obok Zygzaka, żeby Sandy mogła doglądać ich obu.
– Nie powiesz jej co to za koń? – spytałem z niepokojem.
– Naturalnie, że nie powiem – odparł tak, jakbym zadał głupie pytanie. – Ostatnio nabyłem w Kent konia do przeszkód… Dopiero co przełożyłem na później termin jego odbioru, ale Sandy i reszta stajennych myśli, że Tomcio Paluch to właśnie on.
– Wspaniale.
– Zaraz zawołam głównego stajennego, żeby wprowadził przyczepę na podwórze i rozładował. Mówiłeś przez telefon, że wolałbyś nie rzucać się w oczy… Chodź do środka na herbatę.
Cokolwiek za późno, kiedy już przyjąłem zaproszenie, przypomniałem sobie smolisty napar z poprzedniej wizyty. Nic się nie zmieniło. Norton zwierzył mi się, że jego była gospodyni tak oszczędzała, że nie mógł jej skłonić, żeby parzyła odpowiednio mocną.
– Czy fotoreporter z „Lakmusa” już tu dotarł? – spytałem, kiedy wrócił z podwórza, nalał sobie herbaty i siadł naprzeciwko mnie.
Skinął głową.
– Zrobił Sandy kilkadziesiąt zdjęć, więc była wniebowzięta. – Poczęstował mnie kawałkiem suchawego keksu, a kiedy odmówiłem, nie zniechęcony tym sam zjadł duży kawał. – Ten twój artykuł w zeszłą niedzielę – powiedział uporawszy się z rodzynkami – to musiała być w pewnych kręgach prawdziwa bomba.
– Mhm, na to właśnie liczę – odparłem.
– Brevity… ta moja klacz na mistrzostwa przeszkodowe… jest bez wątpienia jednym z tych wycofanych koni, o których pisałeś, prawda? Chociaż nie podałeś czarno na białym jej imienia.
– Tak.
– Dowiedziałeś się, Ty, dlaczego właściwie Dembley wycofał swojego konia, a potem na dobre rzucił wyścigi?
– Tego nie mogę ci powiedzieć, Norton – odparłem. Rozważył te słowa z głową przekrzywioną na bok, po czym skinął nią, jakby moja odpowiedź go zadowoliła.
– No to kiedyś mi o tym opowiesz – rzekł. Uśmiechnąłem się przelotnie.
– Pod warunkiem, że gang zostanie rozgromiony – powiedziałem.
– Rób tak dalej, jak robisz, a dojdzie do tego. Jeżeli nadal będziesz o tym pisał, to rynek zakładów długoterminowych stanie się tak niepewny, że zaczniemy naśladować Amerykanów, którzy wykupują zakłady tylko w dniu gonitwy, nigdy wcześniej. Tam u nich nie ma wcale totka poza torem wyścigowym, prawda?
– Legalnie nie ma.
Wypił herbatę wielkimi łykami, aż zostały same fusy. To by nam nabiło kasę, gdyby gracze musieli przychodzić na wyścigi, żeby grać. A tym samym wzrósłby znacznie fundusz nagród… Zauważyłeś, że ich najlepszy dżokej zarobił w zeszłym roku grubo ponad trzy miliony dolarów? A nasz Gordon Richards… szkoda słów.
Odstawiłem wypitą do połowy herbatę i wstałem.
– Muszę już wracać, Norton – powiedziałem. – Jeszcze raz dziękuję za pomoc.
– Zrobię wszystko, żeby drugi taki wypadek jak z Brevity już się nie wydarzył.
– Prześlij rachunek na adres „Famy”. Skinął głową.
– I mam dzwonić codziennie do redakcji sportowej, nie rozmawiać z nikim oprócz ciebie, Derry’ego Clarka albo kogoś, kto nazywa się Jan Łukasz Morton. Czy tak? – spytał.
– Jak najbardziej – odparłem. – Aha… a tu masz instrukcje Ronceya. Co wieczór w jadłospisie Tomcia Palucha mają się znaleźć jajka i piwo.
– Mam takiego właściciela, który przysyła swojemu koniowi szampana – powiedział Norton.
Odwiozłem przyczepę z powrotem do domu znajomego redaktora, przesiadłem się na swojego bedforda i pojechałem do siebie. Zegar wskazywał za dziesięć siódmą. Pani Woodward miała wspaniały tydzień pod względem nadgodzin i przyrządziła nam na kolację kurczę po królewsku, które czekało na mnie, gorące, że tylko siadać i jeść. Podziękowałem jej.
– Nie ma za co, panie Tyrone, to sama przyjemność. Pa, pa złotko, do jutra, przyniosę sobie rzeczy na nocleg.
Pocałowałem Elżbietę, nalałem whisky, zjedliśmy kurczaka, obejrzeliśmy program telewizyjny i uszło ze mnie trochę napięcia tego dnia. Po kolacji czekało mnie pisanie niedzielnego artykułu. Mój zapał do tego przedsięwzięcia? Znacznie poniżej zera. Wszedłem do swojej pracowni z silnym postanowieniem sklecenia spokojnego, stonowanego dalszego ciągu artykułu z zeszłego tygodnia. Nie miałem zamiaru się wychylać. Niestety w trakcie pisania te zbożne postanowienia po większej części wyparowały. Wiedziałem, że ani Charlie Boston, ani zagraniczny dżentelmen w rollsie nie będzie zachwycony owocem mojej pracy.
Przed wyjściem rano do redakcji spakowałem neseser na wyjazd z noclegiem, a Elżbieta przypomniała mi o zabraniu budzika i czystej koszuli.