– Nie znoszę kiedy wyjeżdżasz – powiedziała. – Wiem, że nie jeździsz często, pewnie znacznie rzadziej, niż powinieneś. Wiem, że starasz się nie obsługiwać zawodów daleko od Londynu… Prawie zawsze robi to Derry, a ja czuję się taka winna, bo jego żona musi wtedy sama zajmować się tym ich maleństwem…
– Nie zamartwiaj się tak – powiedziałem z uśmiechem. – Derry lubi wyjeżdżać.
Sam niemal uwierzyłem, że naprawdę jadę po południu pociągiem do Newcastle. Od spotkania z Gail dzieliło mnie tyle godzin, że ona sama wydawała mi się nierealna. Pocałowałem Elżbietę trzy razy w policzek, szczerze żałując, że ją opuszczam. Mimo to wyszedłem.
W redakcji nie zastałem ani Jana Łukasza, ani Derry’ego. Sekretarka Jana Łukasza wręczyła mi dużą kopertę mówiąc, że goniec dostarczył ją w środę, tuż po moim wyjściu. Rozciąłem kopertę. Zawierała korektę mojego artykułu dla „Lakmusa” z prośbą o natychmiastowe przeczytanie i akceptację.
– Telefonowali wczoraj do pana z „Lakmusa” dwa razy – dodała. Numer idzie dziś do druku. Jest pan pilnie potrzebny.
Przeczytałem artykuł. Shankerton pozmieniał go tu i ówdzie i odcisnął na całości swoje nieco pedantyczne poglądy na gramatykę. Westchnąłem. Nie podobały mi się te zmiany, ale sto pięćdziesiąt gwinei plus zwrot wydatków złagodziły moje wzburzenie.
– Niestety, nie mogliśmy czekać z drukiem, ponieważ pan się nie odezwał – powiedział przez telefon Shankerton swoim bezbłędnie ustawionym tenorem, wyrażając jednocześnie urazę i przeprosiny.
– Moja wina – przyznałem. – Dopiero co odebrałem pański list.
– Ach tak. No ale po tym, jak trochę nad nim popracowałem, uważam, że czyta się bardzo dobrze. Jesteśmy z niego bardzo zadowoleni. Wydaje nam się, że spodoba się naszym czytelnikom. Lubią takie serdeczne, ludzkie podejście.
– Cieszę się – odparłem uprzejmie. – Prześle mi pan egzemplarz?
– Zanotuję to sobie dla pamięci – rzekł głosem jak aksamit. Pomyślałem, że prawdopodobnie będę go musiał kupić sobie w kiosku. – Proszę mi podać, jakie poniósł pan wydatki. Mam nadzieję, że niewielkie?
– Oczywiście – przyświadczyłem. – Znikome.
Jan Łukasz i Derry wrócili akurat, kiedy skończyłem rozmowę. Nie zadając sobie trudu przywitania się ze mną, Jan Łukasz wyciągnął rękę po moją niedzielną daninę. Wyjąłem ją z kieszeni, a on rozłożył maszynopis i przeczytał go.
– Hm – mruknął. – Spodziewałem się czegoś zjadliwszego. Derry wziął ode mnie jedną z kopii artykułu i przeczytał go.
– Więcej zjadliwości, a pożarłby całą stronę – sprzeciwił się Derry.
– Nie mógłbyś bardziej podkreślić, że tylko „Fama” wie, gdzie jest Tomcio Paluch? – spytał Jan Łukasz. – Dałeś to tylko do zrozumienia.
– Jeżeli nalegasz.
– Owszem, nalegam. Skoro „Fama” płaci rachunki, to chcemy, żeby nam przypadła w udziale jak największa zasługa.
– A jeżeli ktoś go… to znaczy Tomcia Palucha znajdzie? – spytałem oględnie. – Wyjdziemy na kompletnych idiotów, którzy go ukrywali, przechwalali się tym, a potem pozwolili, żeby go odnaleziono.
– Nikt go nie znajdzie. Tylko my trzej i Norton Fox wiemy, gdzie on jest. A ściślej, tylko ty i Fox wiecie to dokładnie. Tylko wy dwaj wiecie, który z sześćdziesięciu koni w tej stajni jest Tomciem Paluchem. Żaden z was nikomu o tym nie powie. Więc jak ktoś mógłby go znaleźć? Nie, nie, Ty. Niech ten artykuł nie pozostawi żadnych wątpliwości. To „Fama” zapewnia temu koniowi bezpieczeństwo i tylko „Fama” wie, gdzie on jest.
– Ten artykuł może się nie spodobać Bostonowi – odezwał się Derry nie wiadomo do kogo.
– Boston może się nim wypchać – odparował zniecierpliwiony Jan Łukasz.
– Chodziło mi o to, że mógłby nasłać na Ty’a swoich zbirów, żeby roznieśli go na strzępy za tak oczywiste zignorowanie jego ostrzeżenia – wyjaśnił Derry.
Swój chłop. Jan Łukasz rozważał tę możliwość przez całe dwie sekundy, a potem potrząsnął głową.
– Nie odważyliby się – powiedział.
– A jeśli nawet się odważą, będzie to świetna historia i sprzedasz większy nakład – powiedziałem.
– Właśnie. – Jan Łukasz już miał skinąć głową, ale spojrzał na mnie podejrzliwie. – To miał być żart? – spytał.
– Kiepski – odparłem z westchnieniem, nieskory do uśmiechu.
– No, to zmień wstęp, Ty. Niech to będzie jasne w stu procentach.
Wziął do ręki ołówek i przekreślił pierwszy akapit. Przeczytał następny, potarł w zamyśleniu grdykę i go zostawił. Kolejny wychwalił. Odwrócił kartkę.
Derry patrzył ze współczuciem, jak przybywa robionych ołówkiem znaków. Jemu też to się zdarzało, całkiem często. Jan Łukasz, przekreślając i nanosząc poprawki, dotarł do końca tekstu i wrócił na początek, zwracając moją uwagę na każdą wymaganą przez siebie zmianę. Przekształcił mój umiarkowanie cięty artykuł w nacierający taran.
– Zmasakrują mnie za to – powiedziałem, nie żartując. Pracowałem nad przeróbkami prawie całe przedpołudnie, od początku do końca prowadząc taktykę zaczepno-odporną. To, co ostatecznie zaakceptował Jan Łukasz, stanowiło kompromis naszych stanowisk, ale i tak postawił mnie w sytuacji chodzącego po linie nad przepaścią. Zaniósł artykuł do naczelnego, siedział tam, kiedy tamten go czytał, i przyniósł go triumfalnie z powrotem.
– Podobał mu się – oznajmił. – Uważa, że to świetny materiał. Wczoraj podobał mu się też artykuł Derry’ego, podsumowujący ten handicap. Powiedział, że dział sportowy to majątek tej gazety.
– Wspaniale – wtrącił wesoło Derry. – Kiedy dostaniemy kolejną podwyżkę?
– Pora na kufelek w „Devereux” – zaproponował Jan Łukasz spoglądając na zegarek. – Idziesz dziś z nami, Ty?
125- Czekam na telefon od Foxa.
– To sam do niego zadzwoń.
Zadzwoniłem do Foxa. Tomcio Paluch miał się świetnie, zjadł swoje poprzedniego wieczora, zadomowił się w stajni, rano przebiegł lekkim galopem treningową milę i nikt się za nim nie oglądał. Podziękowałem mu i przekazałem wiadomość Ronceyowi, który był poruszony i zarazem przygnębiony.
– Nie podoba mi się to – powtórzył kilka razy.
– Chce pan podjąć ryzyko trzymania go u siebie?
– Raczej nie – powiedział po chwili niezdecydowania.
– Nie. Ale to mi się nie podoba. Niech pan nie zapomni zadzwonić jutro wieczorem. Przez całe popołudnie będę na wyścigach w Kempton.
– Zadzwoni redaktor działu sportowego – zapewniłem go.
– I proszę się o nic nie martwić.
Odłożył słuchawkę z głośnym „Eee”. Jan Łukasz z Derrym szli już do drzwi, więc ruszyłem za nimi, żeby pójść razem na lunch.
– Bert zginął zaledwie dwa tygodnie temu – powiedział Derry, siedząc na barowym stołku. – Zaledwie dziesięć dni temu odkryliśmy te wycofane konie. Zabawne.
Boki zrywać! A do Pucharu Latarnika zostało jeszcze całe osiem dni. Postanowiłem, że poniedziałek spędzę bezpiecznie zaszyty w domu.
– Nie zapomnij – ostrzegłem Derry’ego. – Ne podawaj nikomu numeru mojego telefonu.
– A skąd ci się to raptem przypomniało? – Pomyślałem o Bostonie. Mojego adresu nie ma w książce telefonicznej…
– Ani Derry, ani ja nie damy nikomu twojego adresu
– powiedział zniecierpliwiony Jan Łukasz. – Myślałby kto, że się boisz.
– I by się nie mylił – dodałem i obaj zaśmiali się serdecznie nad swoimi kuflami. Derry, co było do przewidzenia, ucieszył się, że chcę jechać do Newcastle, zamiast do Kempton, zostawiając mu przynajmniej raz wyścigi w Londynie.
– Czy… twoja żona nie ma nic przeciw temu? – spytał zakłopotany.
Powtórzyłem mu słowa Elżbiety, ale jak zwykle wszystko, co jej dotyczyło, wprawiało go w zażenowanie.
Jan Łukasz z obowiązku zapytał o jej zdrowie, na co odparłem, że ma się dobrze.
Obijałem się po redakcji całe popołudnie – załatwiłem sobie delegację na wyjazd do Newcastle, złożyłem pisemne zestawienie wydatków, które poniosłem w Heathbury Park, Leicester i Plumpton, i odebrałem w kasie należne mi pieniądze. Jan Łukasz konferował z dziennikarzem od piłki nożnej i korespondentem od golfa, a Derry oderwał się od pracy nad typowaniem faworytów wszystkich wyścigów w przyszłym tygodniu, żeby opowiedzieć mi o przewiezieniu małych Ronceyów na wyspę Wight.