– To znaczy? – spytała.
– Zabezpieczasz się przed rozczarowaniem.
– Kiedy ludzie z całego serca pragną czegoś, co jest dla nich absolutnie nieosiągalne, wówczas cierpią. I to jak! Prawdziwe katusze. To nie dla mnie.
Będziesz miała wyjątkowo dużo szczęścia, jeżeli uda ci się ich uniknąć – powiedziałem wolno.
– Stanę na głowie, żeby tak było.
Pomyślałem, że pewnego dnia niepohamowane uczucie zburzy doszczętnie to trzeźwe zrównoważenie. Byle tylko nie z mojego powodu, czemu zamierzałem zapobiec. Zbyt sobie ceniłem tę jej równowagę ducha. Właśnie taka Gail była mi potrzebna. Dopóty dopóki wymagała ode mnie tak mało, mogłem się z nią dalej spotykać, a ponieważ najwyraźniej zdawała sobie z tego sprawę, mogliśmy liczyć na to, że uda nam się dowolnie przedłużać naszą znajomość bez popadnięcia w tarapaty.
Przy kawie rozmawialiśmy, tak jak przedtem, o pieniądzach. Narzekała, że wciąż jej ich brakuje.
– A komu nie brakuje? – spytałem współczująco.
– Twojej żonie, na przykład – odparła tonem, w który wkradła się szorstkość, co powstrzymało moją natychmiastową chęć, żeby temu zaprzeczyć. – Przepraszam – powiedziała niemal od razu. – Nie powinnam była tego mówić. Nieważne, co posiada twoja żona. Ważne jest to, czego ja nie mam, a chciałabym mieć. Na przykład własny samochód sportowy, żebym nie musiała bez przerwy pożyczać samochodu Harry’ego. I własne mieszkanie, słoneczne, z oknami wychodzącymi na park. Chciałabym nie liczyć się z każdym groszem. Kupować ludziom drogie prezenty, jeśli przyjdzie mi na to ochota. Latać często na kilka dni do Paryża i wybrać się na wakacje do Japonii…
– Wyjdź za milionera – zaproponowałem.
– Taki właśnie mam zamiar.
Oboje parsknęliśmy śmiechem, ale pomyślałem, że najprawdopodobniej mówi serio. Mężczyzna, z którym by się w końcu nie rozstała, musiałby mieć kłopoty podatkowe. Ciekaw byłem, jak zareagowałaby na wieść, że stać mnie na tę kolację i zapłacenie rachunku hotelowego tylko dlatego, że dzięki honorarium z „Lakmusa” załatam na jakiś czas najgorsze dziury w budżecie rodziny Tyrone’ów. Jak przyjęłaby wiadomość, że żonę mam nie bogatą, a bez grosza przy duszy i sparaliżowaną. W obu przypadkach pewno by mi raz dwa pokiwała ręką na pożegnanie. Nie miałem zamiaru stwarzać jej takiej okazji, jak tylko mogłem najdłużej.
W Newcastle przepadła mi cała pierwsza gonitwa, a na trybunę prasową dotarłem dopiero w połowie drugiej. Po dyskretnym zasięgnięciu języka u kolegów okazało się, że podczas gonitwy z przeszkodami, kiedy to ponaglałem taksówkarza, żeby jechał szybciej niż dwadzieścia mil na godzinę, nie zdarzyło się nic szczególnie godnego uwagi. Jan Łukasz miał się nigdy nie dowiedzieć o moim spóźnieniu.
Po czwartej gonitwie przetelefonowałem sprawozdanie, a po piątej, w której jeden z czołowych dżokejów północnej Anglii złamał nogę, kolejne. Telefon odebrał Derry i poprosił, żebym spytał trenera, kto zamiast kontuzjowanego dżokeja pojedzie na tym koniu w Pucharze Latarnika. Spełniłem jego prośbę, dziękując swoim dobrym gwiazdom, że przytomnie wybrałem się do Newcastle i nie podkusiło mnie, żeby oglądać gonitwy przez telewizję i przekazywać telefonicznie relacje „na gorąco” siedząc w fotelu oddalonym o trzysta mil od toru, z czego zasłynął pewien mój znajomy sprawozdawca.
Tuż przed ostatnią gonitwą ktoś dotknął mojego ramienia. Odwróciłem się. Był to Collie Gibbons, spec od wyznaczania handicapów, znękany i strapiony.
– Ty. Wyświadcz mi przysługę.
– Co takiego?
– Przyjechałeś pociągiem? Pierwszą klasą? Skinąłem głową. „Fama” nie skąpiła na wygody.
– Więc zamień się ze mną biletami powrotnymi. – Podał mi cieniutką zszywkę, która okazała się biletem na przelot samolotem z Newcastle na lotnisko Heathrow. – Zaraz po tej gonitwie muszę iść na jakieś cholerne zebranie. – Nie zdążę na samolot. Dopiero co się dowiedziałem… okropnie mnie to zirytowało. Później mam jeszcze pociąg… a tak mi zależy, żeby znaleźć się dziś wieczór w Londynie.
– Zgoda. Chętnie się zamienię – powiedziałem. Uśmiechnął się wciąż z marsem na czole.
– Dziękuję. Tu masz klucze do mojego samochodu. Stoi w tym wielopiętrowym parkingu naprzeciwko „Europy”. – Podał mi numer rejestracyjny i wyjaśnił, gdzie stoi.
Pojedź nim sobie do domu.
– Pojadę do ciebie i tam go zostawię – odparłem. – Wygodniej mi to zrobić dziś niż jutro.
– Skoro tak uważasz…
Skinąłem głową i dałem mu swój bilet na pociąg.
– Znajomy, który tu mieszka, miał mnie odwieźć na lotnisko – powiedział. – Poproszę go, żeby zamiast mnie odwiózł ciebie.
– Dostałeś wiadomość od żony? – spytałem.
– W tym właśnie sęk… Napisała, że spróbujemy się pojednać i że dzisiaj przyjedzie do domu. Jeżeli nie będzie mnie całą noc, nigdy mi nie uwierzy, że miałem istotny powód… Znów odejdzie.
– To nie idź na to zebranie – powiedziałem.
– Jest za ważne, zwłaszcza że już mi pomogłeś. Nie chciałbym nadużywać twojej uprzejmości, ale czy nie mógłbyś wyjaśnić jej, jeżeli ją zastaniesz, że jestem w drodze?
– Naturalnie – obiecałem.
Tak więc znajomy Gibbonsa odstawił mnie raz dwa na lotnisko i poleciałem samolotem na Heathrow. Odebrałem samochód, pojechałem na Hampstead, wyjaśniłem rzecz pani Gibbons, która obiecała, że zaczeka, i przyjechałem do domu dwie i pół godziny przed czasem. Elżbieta się ucieszyła, czego nie można było powiedzieć o pani Woodward.
Niedziela rano. Teściowa nie przyszła.
Kwadrans po dziesiątej, wpół do jedenastej. Nic. O jedenastej zadzwonił ktoś z kliniki dla grubasów i wyrażając swoje ubolewanie poinformował mnie, że teściowa jest przeziębiona i leży w łóżku, ale to nic poważnego, nie ma powodu do obaw, i że zadzwoni do córki, jak tylko poczuje się trochę lepiej.
Przekazałem tę wiadomość Elżbiecie.
– A więc spędzimy ten miły dzień razem, tylko we dwoje – zauważyła ze stoickim spokojem.
Uśmiechnąłem się do niej nie dając po sobie poznać, jak strasznie jestem zawiedziony.
– Jak myślisz, czy Sue wpadłaby do nas na chwilę? Chciałbym kupić whisky – powiedziałem.
– Ona ją nam kupi.
– Chciałbym rozprostować nogi.
Uśmiechnęła się wyrozumiale i zadzwoniła do Sue, która wpadła o dwunastej w omączonych po bokach dżinsach. Pośpieszyłem krętymi uliczkami do najbliższej budki i podałem telefonistce w centrali numer Huntersonów. Wsłuchiwałem się w powtarzający się wciąż sygnał, ale nikt po tamtej stronie nie podnosił słuchawki. Na nic specjalnie nie licząc odszukałem numer stacji kolejowej Virginia Water i zadzwoniłem tam. Nie, usłyszałem, nie ma przed stacją samochodu kombi z czekającą w środku młodą kobietą. Nie widziano nikogo takiego od samego rana. Znów poprosiłem telefonistkę o połączenie z Huntersonami. I znów bez skutku.
Zawróciłem apatycznie do naszego miejscowego pubu, kupiłem whisky i spróbowałem jeszcze raz dodzwonić się z telefonu zainstalowanego tam w przejściu, niestety bardzo ruchliwym. Nikt nie podjął słuchawki. Nie zastałem Gail.
Poszedłem do domu.
Sue skończyła właśnie czytać Elżbiecie mój artykuł w „Famie”
– Lewym sierpowym prosto w szczękę – skomentowała go na wesoło. – I kto by pomyślał, że ty, którego znamy na co dzień, i krewki autor tego artykułu to jedna i ta sama osoba.
– A co brakuje temu, którego znacie na co dzień? – spytała Elżbieta ze szczerym niepokojem, który skrywała pod maską beztroski.
Nie znosiła myśli, że ktoś mógłby mnie wziąć za mięczaka, bo siedzę przy niej w domu. Nigdy nikomu nie mówiła, jak bardzo jest ode mnie uzależniona, natomiast stwarzała pozory, że wszystkie zabiegi pielęgnacyjne wykonuje pani Woodward. Widocznie uważała, że to, co dla niej robię, może się innym wydać niemęskie. Pragnęła, żebym prezentował się światu jako uosobienie męskości, taki mąż co to nie tknie garów, a ponieważ to ją uszczęśliwiało, grałem tę rolę tak długo, aż zostawaliśmy sami.
– Ależ nic mu nie brakuje – zapewniła Sue. Przyjrzała mi się uważnie. – Zupełnie nic.