Выбрать главу

– No, no, rzeczywiście zagłębiłeś się w temat – rzekł z ironią, odkładając pismo. – Na sto pięćdziesiąt sążni.

– Z czego sześćdziesiąt pójdzie na podatek.

– Życie jest ciężkie – powiedział Derry z westchnieniem. – Ale gdybyś się nie wybrał do Ronceya, w życiu nie wpadlibyśmy na tę aferę z wycofanymi końmi.

Nie miałbym też połamanych żeber. One jednak najgorsze miały już za sobą. Tylko kasłanie, kichanie, śmiech i branie nóg za pas były ostro zakazane. Przestałem już łykać proszki Elżbiety. Jeszcze tydzień, pomyślałem, i wszystko się pozrasta.

– Do zobaczenia – powiedziałem do Derry’ego.

Jan Łukasz pomachał mi na pożegnanie piegowatą ręką. Z „Lakmusem” pod pachą zjechałem windą na dół i wychodząc przez frontowe drzwi skręciłem od razu w stronę Strandu, do delikatesów, gdzie sprzedawano ulubiony przysmak Elżbiety, szarlotkę.

Kupiłem szarlotkę. Wyszedłem na ulicę. Tuż za mną usłyszałem czyjś głos, a przez płaszcz na wysokości krzyża poczułem ostre ukłucie.

– To nóż, panie Tyrone – usłyszałem.

Nie zrobiłem najmniejszego ruchu. Zdarzało się, że ktoś ginął zadźgany nożem na ruchliwej ulicy i nikt tego nie zauważał, aż zwłoki zablokowały przejście. A morderca za każdym razem niepostrzeżenie znikał w tłumie.

– Czego pan chce? – spytałem.

– Nie ruszać się.

Stałem na chodniku Fleet Street z gazetą i pudełkiem z szarlotką. Nie ruszać się. Jak długo? – Jak długo? – spytałem.

Nie odpowiedział. Ale wciąż tkwił za mną, bo czułem jego nóż. Staliśmy tak, nie ruszając się z miejsca, przez dwie nieznośnie długie minuty. Potem do krawężnika dokładnie naprzeciwko mnie podjechał i bezszelestnie zatrzymał się czarny rolls-royce. Tylne drzwiczki uchyliły się.

– Wsiadać – polecił głos za moimi plecami.

Usłuchałem. Samochód prowadził szofer w czarnym uniformie bez ozdób i ze sztywnym karkiem poznaczonym śladami po trądziku. Nożownik wsiadł za mną i usadowił się u mojego boku. Spojrzałem na niego ukradkiem. Byłem pewien, że gdzieś go już widziałem, tylko gdzie? Ostrożnie położyłem „Lakmusa” i pudełko z szarlotką na podłodze. Usiadłem sobie wygodnie. Zupełnie jak na przejażdżce.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Skręciliśmy na północ w Aldwych i pojechaliśmy Drury Lane do ronda St Giles. Nie zrobiłem nic, żeby uciec, chociaż zatrzymywaliśmy się kilka razy na światłach. Mój towarzysz obserwował mnie czujnie, a ja, wciąż na próżno, usiłowałem sobie przypomnieć, skąd znam tę twarz. Pojechaliśmy Tottenham Court Road. Skręciliśmy w lewo, w prawo, znowu w lewo. Potem prosto w Regent’s Park i dalej półkolistą aleją. Zatrzymaliśmy się łagodnie przy kołowrotku u wejścia do Ogrodu Zoologicznego.

– Wchodzimy – zapowiedział mój towarzysz, wskazując głową zoo.

Wysiedliśmy z samochodu i szofer odjechał bez słowa.

– Pan płaci – oświadczyłem.

Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem. Spróbował jedną ręką wygrzebać pieniądze z kieszeni i przekonał się, że nie da rady, jeżeli chce zachować cały czas w gotowości nóż.

– Nie – powiedział. – Pan płaci. Za siebie i za mnie. Zapłaciłem, niemal z uśmiechem. Nie był ani trochę tak niebezpieczny, za jakiego chciał uchodzić. Przedostaliśmy się przez kołowrotek.

– A teraz dokąd? – spytałem.

– Prosto. Powiem panu.

Zwiedzających można było policzyć na palcach. Na tę listopadową słotę, we wtorek w porze lunchu brakło nawet tradycyjnych szkolnych wycieczek wysypujących się z autobusów. Ptactwo skrzeczało żałośnie i posępnie nad ptaszarnią, a tabliczka informowała, że sępy karmi się o trzeciej.

Na ławce siedział jakiś człowiek w ciemnym płaszczu i czarnym kapeluszu, spoglądając na wybieg dla lwów. Klatki były puste. Kochające słońce lwy przebywały w środku pod kwarcówkami.

– Tam – powiedział mój towarzysz, wskazując głową. Podeszliśmy. Człowiek w czarnym kapeluszu przyglądał się, jak nadchodzimy. Zarówno jego poza, jak i krój ubrania świadczyły, że ma pieniądze, władzę, wysoką pozycję towarzyską, a nosił się z tak drażniącą wyższością, jakiej nie powstydziłby się pracownik ministerstwa spraw zagranicznych. Tak jak mówił Dembley, to co sobą reprezentował nie przystawało do jego prezencji.

– Miałeś jakieś trudności? – spytał.

– Żadnych – odparł z zadowoleniem nożownik. Jasnoszare, lodowato zimne oczy eleganta sposępniały.

– To mnie wcale nie cieszy – powiedział.

Mówił z wyraźnym obcym akcentem, ale trudnym do określenia. Niektóre spółgłoski wymawiał twardo, a niektóre samogłoski opuszczał.

– Odejdź – rozkazał nożownikowi. – I czekaj.

Mój nijaki porywacz w swoim nijakim prochowcu skinął głową i oddalił się. Już już miałem sobie przypomnieć, gdzie go widziałem. Jakiś obraz wypłynął z mroków niepamięci, ale nie nabrał ostrości.

– Wolał pan przyjść – oświadczył elegant w kapeluszu.

– I tak, i nie.

Wstał. Był mojego wzrostu, ale grubszy. Cerę miał żółtawą i gładką, jeśli nie liczyć labiryntu zmarszczek wokół oczu, a włosy, o ile mogłem się zorientować pomimo kapelusza, prawie blond. Szacowałem, że jest ode mnie starszy o kilka lat.

– Zimno tu. Wejdźmy do środka – powiedział. Wszedłem z nim do pawilonu drapieżników, gdzie silny fetor dzikich zwierząt wydawał się być odpowiednią oprawą dla tej rozmowy. Mogłem się domyślić, czego chciał. Na pewno nie zabić, to mogli zrobić na Fleet Street lub gdziekolwiek po drodze. Zmusić mnie do milczenia. Pytanie tylko jak?

– Nie jest pan specjalnie zaskoczony – oświadczył.

– Czekaliśmy na jakąś… reakcję, spodziewaliśmy się jej – odparłem.

– Ach tak.

Zamilkł, przemyśliwając to sobie. Znudzony tygrys łypnął na nas leniwie, pazury miał schowane w okrągłe poduszki łap i nieznacznie kołysał ogonem na boki. Uśmiechnąłem się do niego szyderczo. Odwrócił się, zrobił trzy kroki naprzód, trzy kroki z powrotem, i krążył tak bez ustanku, idąc donikąd.

– Nie wystarczyła panu reakcja z zeszłego tygodnia?

– Bardzo się przydała – skomentowałem. – Zaprowadziła nas prosto do Charliego Bostona. Miło, że pan pyta. To znaczy, że jest pan jego pomagierem.

Posłał mi przejmująco lodowate spojrzenie.

– Ja go zatrudniam! – oświadczył.

Spuściłem oczy, nic nie mówiąc. Jeżeli tak łatwo było urazić jego dumę, mógł mi udzielić więcej odpowiedzi niż ja jemu.

Zganiłem ich za to, co zrobili w pociągu, kiedy się o tym dowiedziałem. Ale nie jestem już taki pewien, czy słusznie. Znów mówił cicho, uosobienie kultury, dyplomacji i taktu.

– Więc to nie było z pańskiego polecenia?

– Nie.

Przejechałem dłonią po grubym pręcie, który oddzielał o dwa kroki zwiedzających od klatek ze zwierzętami. Obojętny tygrys wyglądał jak oswojony, niezdolny do mordu, za łagodny, żeby rozszarpać, okaleczyć, ogryźć do kości.

Pan wie, czego chcemy – oznajmił uprzejmy tygrys u mojego boku. – Chcemy wiedzieć, gdzie ukrył pan konia.

– Po co? – spytałem.

Tylko na mnie łypnął. Westchnąłem.

– Co wam to da? – ciągnąłem. – Naprawdę chcecie nie dopuścić do jego udziału w gonitwie? Mądrzej byłoby zapomnieć o całej sprawie, zwinąć manatki i wynieść się ukradkiem.

– O tym zadecyduję ja sam – odparł.

Jego dumę znów czuć było na milę. Nie podobało mi się to. Niewielu wrogów było tak bezwzględnych, jak ci którzy bali się utraty twarzy. Zacząłem się zastanawiać, wobec jak szerokiej widowni musi tę twarz zachować. Im szerzej tym gorzej dla mnie.

– Gdzie on jest?

– Tomcio Paluch? – spytałem.

– Tomcio Paluch – powtórzył, wymawiając to imię ze szczególnym wstrętem.

– Tak.

– Jest najzupełniej bezpieczny.

– Panie Tyrone, dość tej zgrywy. Nie uda się panu ukrywać bez końca przed Charlie Bostonem.

Milczałem. Tygrys ziewnął, odsłaniając pełen garnitur kłów. Paskudny widok.

– Następnym razem nie będą tacy ostrożni – rzekł. Spojrzałem na niego z zaciekawieniem, zastanawiając się czy rzeczywiście sądzi, że ugnę się przed tak mglistą groźbą. Popatrzał mi prosto w oczy i nie przejął się tym, że nie odpowiadam. Serce mi się skurczyło. To jeszcze nie koniec.