– Kiedy dowiedziałem się – zaczął tonem towarzyskiej rozmowy – że w dzień po nieprzemyślanym napadzie Bostona widziano pana na wyścigach w Plumpton, wywnioskowałem, iż w pańskim przypadku uciekanie się do przemocy okaże się dla nas zbyt kłopotliwe. Widzę, że się nie omyliłem. Wydałem polecenie, żeby znaleziono inny środek nacisku. I oczywiście znaleźliśmy go. Dlatego powie nam pan, gdzie ukryty jest koń.
Wyjął czarny portfel z krokodylej skóry i wysunął z niego niewielką karteczkę złożoną na pół. Podał mi ją. Spojrzałem. Po mojej minie zorientował się, że doznałem głębokiego wstrząsu, i uśmiechnął się z zadowoleniem.
Była to fotokopia rachunku za hotel, gdzie nocowałem z Gail. „Państwo Tyrone. Pokój dwuosobowy”.
– Jak więc pan widzi, panie Tyrone, jeżeli chce pan utrzymać tę interesującą nowinę w tajemnicy przed żoną, musi nam pan podać ten adres.
W głowie miałem młyn, wirujący jak aparat do prania na sucho, ale nie mogłem nic sensownego wymyślić.
– Milczy pan, panie Tyrone? Bardzo to panu nie odpowiada, prawda? Dlatego powie nam pan. Z pewnością nie chciałby pan, żeby żona się z panem rozwiodła. Tak się pan natrudził, żeby ją wywieść w pole, więc na pewno pan wie, że rzuciłaby pana, gdyby to odkryła… – Wskazał na kopię rachunku. – A co by powiedziała na to, że ma pan ciemnoskórą kochankę? O innych randkach też wiemy. W zeszłą niedzielę i w niedzielę dwa tygodnie temu. O tym wszystkim dowie się pańska żona. Bogate kobiety nie tolerują takich rzeczy.
Zastanawiałem się w odrętwieniu, za ile Gail mnie sprzedała.
– A więc słucham, panie Tyrone. Adres.
– Potrzebuję trochę czasu – powiedziałem głucho.
– Zgoda – rzekł spokojnie. – Trzeba czasu, żeby oswoić się z tą myślą, prawda? Naturalnie, damy panu trochę czasu. Sześć godzin. Zadzwoni pan do nas dziś wieczorem, punktualnie o siódmej. – Podał mi biały kartonik z wypisanym na nim numerem telefonu. – Sześć godzin i ani minuty dłużej. Po upływie tego czasu wiadomość zostanie wysłana do pańskiej żony i nic pan na to nie poradzi. Czy to jasne?
– Tak – odparłem.
Tygrys usiadł i zamknął oczy. Jak by mi współczuł.
– Tak myślałem – rzekł. Ruszył do drzwi, zostawiając mnie. – Punktualnie o siódmej. Do widzenia panie Tyrone.
Pewny siebie, swobodny, wyprostowany, wyszedł z pawilonu drapieżników, skręcił za róg i zniknął. Moje stopy jakby odłączyły się od reszty ciała. Ogarnęło mnie uczucie, że płynę, unoszony prądem ku nieodwracalnej katastrofie. W niedowierzającym zakamarku mojego umysłu zrodziła się myśl, jeżeli nie ruszę się z miejsca, sytuacja, w jakiej się znalazłem, między młotem a kowadłem, rozpłynie się i zniknie.
Oczywiście tak się nie stało. Ale po jakimś czasie zacząłem myśleć normalnie, opanowując miotające mną uczucia. Przystąpiłem do szukania jakiegoś słabego ogniwa. Ruszyłem powoli, zostawiając tygrysa, wyszedłem na nieświeże powietrze i skierowałem się do bramy, rozmyślając w skupieniu. Kątem oka zauważyłem mimo woli mojego porywacza, który stał w bocznej alejce, spoglądając na najwyraźniej pusty, zadrutowany wybieg, a kiedy wyszedłem przez kołowrotek na ulicę, raptownie i nieoczekiwanie przypomniało mi się, gdzie go widziałem. To przypomnienie tyle wniosło nowego, że stanąłem jak wryty. Musiałem na gwałt wiele zrozumieć.
Widziałem go na stacji King’s Cross, kiedy czekałem na Gail. Stał w pobliżu mnie i obserwował ją przez cały czas, od chwili, kiedy wyszła z metra, aż do spotkania ze mną. Szukali, czym wywrzeć na mnie nacisk. I znaleźli.
Żeby mnie śledzić na King’s Cross, musiał iść za mną od redakcji „Famy”.
I dziś też dobrał się do mnie przed budynkiem gazety.
Poszedłem wolno, porządkując myśli. Rano odjechałem pociągiem z King’s Cross do Newcastle, ale nie wykorzystałem biletu powrotnego. Zamiast mnie wrócił Collie Gibbons. Wywnioskowałem, że wracając do domu nie przewidzianą, okrężną trasą, gdzieś, może na wyścigach w Newcastle, zgubiłem śledzącego.
Poza tym ktoś musiał również śledzić Gail albo też poszedł prosto do hotelu zobaczyć się z nią, kiedy wyszedłem. Odsuwałem od siebie myśl, że mogłaby mnie sprzedać zanim jeszcze ostygła po mnie nasza wspólna pościel. Ale może była do tego zdolna. Prawdopodobnie zależało to od tego, ile jej zaproponowali. Pięćset funtów byłoby pokusą, której nie oparłaby się jej interesowna dusza.
Tylko Gail mogła otrzymać rachunek z hotelu. Tylko ona wiedziała o tych dwóch niedzielnych popołudniach. Tylko ona myślała, że mam bogatą żonę. Na chłodno skonstatowałem, że mało dla niej znaczyłem. Niezmiernie mało. Zasłużyłem sobie na to solennie. Szukałem jej towarzystwa, ponieważ oddawała mi się bez zobowiązań. Postąpiła konsekwentnie. Nie była mi nic winna.
Wlokąc się noga za nogą doszedłem do rogu i odruchowo skręciłem w stronę domu. Dopiero po kilkunastu krokach uprzytomniłem sobie, że robię straszny błąd.
Gail nie wiedziała, gdzie mieszkam. Nie mogła im tego powiedzieć. Nie znali prawdy o Elżbiecie, myśleli że jest bogaczką, która by się ze mną rozwiodła. Przecież zgarnęli innie dziś rano sprzed budynku „Famy”!… Powłócząc wciąż nogami, skręciłem w pierwszą przecznicę na prawo.
Jeżeli człowiek w czarnym kapeluszu nie wiedział, gdzie mieszkam, w takim razie ten w prochowcu śledził mnie, żeby się o tym dowiedzieć. Za następnym rogiem zatrzymałem się, obejrzałem się za siebie, patrząc przez rozrośnięty krzak głogu i, jakżeby inaczej, zobaczyłem go idącego szybkim krokiem. Powlokłem się dalej, zataczając niepostrzeżenie koło w kierunku Fleet Street.
Elegant w kapeluszu blagował. Nie mógł powiedzieć Elżbiecie o Gail, ponieważ nie wiedział, gdzie jej szukać. Telefon miałem zastrzeżony. Adresu nie było w żadnym informatorze. Tylko czysty przypadek sprawił, że dwukrotnie nie zaprowadziłem ich prosto do drzwi swojego domu.
Nie mogło to w każdym razie trwać wiecznie. Nawet gdybym ich zwodził aż do zakończenia Pucharu Latarnika, to któregoś dnia tak czy owak powiedzieliby jej, co zrobiłem.
Najpierw cię kupują, potem szantażują, powiedział Bert. Kupili Gail, szantażowali mnie. Wszystko się zgadzało. W drodze powrotnej do redakcji, przez trzy długie mile, rozmyślałem o szantażu.
Mój powrót zaskoczył Jana Łukasza i Derry’ego. Nie wyrazili się ani słowem na temat zmiany w moim wyglądzie. Widocznie wewnętrzna rozterka nie odbijała się na mojej twarzy.
– Czy któryś z reporterów kryminalnych ma dobre chody w policji? – spytałem.
– Możliwe, że Jimmy Sienna – odparł Derry. – A bo co?
– Chciałem odszukać właściciela pewnego samochodu.
– Ktoś rozwalił ci tę starą furgonetkę? – spytał obojętnie Jan Łukasz…
– Stuknął i zbiegł – potwierdziłem, aczkolwiek nieściśle.
– Nigdy nie zaszkodzi spróbować – powiedział Derry z typową dla siebie ofiarnością. – Podaj mi numer, to pójdę go spytać.
Zapisałem na kartce numer rejestracyjny rollsa Silver Wraith, należącego do eleganta w kapeluszu, i podałem ją Derry’emu.
– Londyńska rejestracja – oznajmił. – Może się uda. Ruszył na drugi koniec sali, do działu kryminalnego, gdzie naradził się z niebotycznym młodym rudzielcem.
Niedbałym krokiem podszedłem do opuszczonego biurka redaktora działu wiadomości i, z bijącym sercem, pokrywając zdenerwowanie niefrasobliwością, wykręciłem numer, pod który elegant w kapeluszu kazał mi zadzwonić o siódmej. Była trzecia osiemnaście. Z sześciu darowanych mi godzin minęło ponad dwie.
Telefon odebrała kobieta.
– Pan na pewno wykręcił dobry numer? – spytała zaskoczona.
Odczytałem go jej.
– Tak, zgadza się. A to dziwne!
– Dlaczego dziwne?
– No, bo to budka telefoniczna. Właśnie zamknęłam drzwi i miałam telefonować, kiedy automat zadzwonił… Czy pan na pewno ma właściwy numer?
– Widocznie nie mam – odparłem. – A gdzie dokładnie jest ta budka?