– Znacznie łatwiejsze – przyznałem. – Nie wie pan, gdzie mógłbym ich znaleźć albo gdzie trzymają samochód, kiedy są w Anglii?
Natychmiast się zjeżył i zatrzasnął rejestr, nie cofnąwszy nawet palca zaznaczającego stronę.
– Trudno mi powiedzieć, naprawdę. Ale zawsze przybywa sporo na liczniku. W ciągu tych trzech, czterech dni robi szmat drogi. Ale nasze samochody tak właśnie jeżdżą, przeważnie tak. No, nie powiedziałbym, żeby Ross ze swoim panem jeździli do Szkocji, aż tak daleko to nie.
– A do Birmingham? – podsunąłem.
– Swobodnie. Może być, że tam. Swobodnie. Zawsze zwraca wóz w nieskazitelnym stanie, to muszę Rossowi przyznać. Zawsze czysty jak lustro. Czemu pan nie spyta w biurze, jak chce pan ich znaleźć?
– Powiedzieli, że nie mogą mi udzielić informacji.
– To ten lizusowaty wypierdek – powiedział majster z odrazą. – Założę się, że jednak wie. Nie powiem, zna się na swojej robocie, ale gdyby mu odpowiednio zapłacić, to własną babkę by przehandlował.
Ruszyłem z grubsza w kierunku Feet Street, rozmyślając po drodze. Vjoersterod to na pewno prawdziwe nazwisko eleganta w kapeluszu. Za dziwaczne jak na pseudonim. Poza tym, kiedy po raz pierwszy wynajmował rollsa w firmie „Lucullus” musiał przecież przedstawić niepodważalne referencje, a przynajmniej paszport. Lizusowaty wypierdek nie był durniem. Nie pozwoliłby, aby pięć tysięcy funtów na kółkach odjechało bez gwarancji, że je dostanie z powrotem.
Vjoersterod. Afrykaner z Afryki Południowej.
Jeżeli ktoś chce zdobyć informacje, to trudno o lepsze źródło niż środowisko dziennikarskie. Jedyny szkopuł tkwił w tym, że gość, który mógł słyszeć o Vjoersterodzie, zajmował się wyścigami w gazecie zażarcie rywalizującej z „Famą”. Wszedłem do pierwszej napotkanej budki i zadzwoniłem do jego redakcji. Oczywiście, przyjdę, powiedział z pewną rezerwą, zgadzając się na spotkanie ze mną w „Devereux” przy kufelku i kanapce. Mężnie udało mu się zdusić wszelkie jawne domysły na temat tego, czego od niego chcę. Uśmiechając się do siebie przeszedłem przez ulicę na przystanek autobusowy. Rzecz polegała na tym, kto wysonduje kogo. Wiedziałem, że będzie próbował dowiedzieć się nad czym pracuję, a gdyby to mu się udało i wyprzedziłby „Famę”, Jan Łukasz byłby cokolwiek niezadowolony.
W tłumie klientów w „Devereux” spostrzegłem zarówno Jana Łukasza jak i Derry’ego. Natomiast Mike’a de Jonga nie było. Zamówiłem małe piwo, a kiedy je piłem, Jan Łukasz zagadnął mnie, co zamierzam napisać na niedzielę.
– Chyba sprawozdanie z Pucharu Latarnika – odparłem.
– To może zrobić Derry.
– Jak chcesz – powiedziałem, wzruszając ramionami i stawiając kufel.
– W takim razie ty napiszesz dalszy ciąg historii z Tomciem Paluchem – ciągnął Jan Łukasz. – Spekulacje na temat: wygra czy przegra. Niech podbije naszą cenę za to, że go doprowadzimy na linię startu.
– Jeszcze go tam nie ma – przypomniałem. Jan Łukasz prychnął niecierpliwie.
– Wszystko idzie jak z płatka. Nie ma żadnej reakcji. Odstraszyliśmy ich, ot co.
Potrząsnąłem głową, pragnąc, żeby rzeczywiście tak było. Spytałem, co nowego u Tomcia Palucha i małych Ronceyów.
– Mają się dobrze – odparł wesoło Derry. – Żadnych skarg ani zażaleń.
W drzwiach stanął Mike de Jong, ciemnowłosy, w grubych okularach i z czarną brodą okalającą szczękę, żarliwy dziennikarz o żywym umyśle. Wyraz czujności zasnuł mu twarz niczym morska mgła, kiedy zobaczył, z kim siedzę, i jego energiczny chód stracił na zdecydowaniu. Nakłonienie Jana Łukasza i Derry’ego, żeby przeszli do drugiej sali i zjedli beze mnie, przysporzyło mi tylu przemyślnych zabiegów, że Jan Łukasz odszedł oglądając się za siebie zaintrygowany i pełen podejrzeń.
Mike przysiadł się do mnie, a jego inteligentna twarz wyrażała uznanie.
Ukrywasz tajemnice przed szefem, co? – spytał. Obchodzi się czasem niezręcznie z cudzym trotylem. Mike roześmiał się. Trybiki w jego szybkoobrotowym mózgu furkotały zawzięcie.
– A więc zwracasz się do mnie prywatnie? Nie jako dziennikarz? – spytał.
Nie odpowiedziałem wprost. Chodzi mi o bardzo prostą rzecz. Czy wiesz coś przypadkiem na temat pewnego twojego krajana.
– Kogo? – spytał z takim samym jak tamten akcentem, monotonnym i szczekliwym.
– Faceta nazwiskiem Vjoersterod.
Nastąpiła króciutka pauza, podczas której nazwisko to docierało do jego świadomości, a potem zakrztusił się piwem. Kiedy doszedł do siebie, udał, że ktoś potrącił go w łokieć. Zaczął grać na zwłokę, z przesadną starannością strącając z nogawki kilka kropel rozlanego piwa. W końcu nie została ani jedna i, nie mając już alibi, spojrzał mi w twarz.
– Vjoersterod? – spytał. Wymawiając nazwisko nieco inaczej niż ja. Tak jak należy.
– Właśnie – potwierdziłem.
– No dobrze, Ty… ale dlaczego właściwie o niego pytasz?
– Z prostej ciekawości. Zamilkł na pół minuty.
– Dlaczego o niego pytasz? – powtórzył ostrożnie. I kto tu kogo sondował!
– Daj spokój, Mike – powiedziałem, chcąc go sprowokować. – A cóż to znowu za tajemnice? Chcę się tylko czegoś ogólnie dowiedzieć o niewinnym facecie, który chodzi czasem na wyścigi.
– Niewinnym!!! Zwariowałeś?
– A bo co? – spytałem, udając naiwne zaskoczenie.
– Bo on… – Urwał, ale doszedł widać do wniosku, że nie zbieram materiałów do artykułu, gdyż raptem rozwiązał mu się język. – Posłuchaj, Ty, dam ci radę, bezpłatnie, darmowo, gratis. Trzymaj się z daleka od wszystkiego, co ma związek z tym człowiekiem. To kanalia.
– Pod jakim względem?
– Tam, w kraju, jest bukmacherem. Prowadzi wielką firmę, z filiami we wszystkich dużych miastach i całą ich siecią wokół Johannesburga. Stwarza pozory uczciwości. Tysiące najzwyczajniej szych ludzi zawiera u niego zakłady. Ale chodzą też brzydkie plotki…
– Jakie?
– No… o szantażach, wymuszeniach, w ogóle bandyckich metodach. Wierz mi, ten człowiek nie wróży nic dobrego.
– A co na to policja? – spytałem podchwytliwie.
– Co na to policja? Nie bądź naiwny, Ty. Oczywiście, nie mogą znaleźć nikogo, kto by świadczył przeciwko niemu.
– A wydał mi się taki czarujący – powiedziałem z westchnieniem.
Mike otworzył usta ze zdumienia i na jego twarzy odmalowało się gwałtowne zaniepokojenie.
– Więc poznałeś go osobiście?
– Owszem.
– Tu… W Anglii?
– A gdzieżby indziej.
– Ty… na miłość boską… trzymaj się od niego z daleka.
– Dobrze – zapewniłem go z przekonaniem. – Dziękuję ci, Mike. Jestem ci naprawdę wdzięczny.
– Za nic nie chciałbym, żeby ktoś, kogo lubię, związał się z Vjoersterodem – powiedział, a z jego nieoczekiwanie wzruszonych oczu wyzierała prawdziwa przyjaźń. Ustąpiła ona jednak zaraz miejsca ogromnemu zainteresowaniu, jakie cechuje urodzonego dziennikarza, instynktownie szukającego dla siebie tematu.
– A o czym chciał z tobą rozmawiać? – spytał.
Naprawdę nie wiem – odparłem, udając zaskoczenie.
– Ma się jeszcze z tobą skontaktować?
– Tego też nie wiem.
– Hm… jeżeli się zgłosi, to zadzwoń do mnie, a powiem ci więcej.
– Powiedz od razu – zaproponowałem, siląc się na niedbały ton.
Pomyślał chwilę, wzruszył ramionami i przyjaźń ponownie wzięła górę nad żyłką dziennikarską.
– Dobra. To nic wielkiego. Tylko to, że ja też widziałem go w Anglii, jakieś dziewięć, dziesięć miesięcy temu, na wiosnę.
Urwał.
– W takim razie, dlaczego tak cię przeraziło, że się z nim spotkałem?
– Ponieważ wtedy zobaczyłem go w wagonie restauracyjnym, jak rozmawiał z innym dziennikarzem. Z Bertem Checkovem.
Z ogromnym wysiłkiem zachowałem na twarzy wyraz umiarkowanego zdziwienia.
– Później ostrzegłem Berta przed nim, tak jak ciebie ciągnął Mike, nic nie zauważywszy. – Prawdę mówiąc, właśnie tutaj. Bert był mocno pijany. Zresztą po naszej rozmowie wciąż chodził mocno pijany.
– Co ci odpowiedział?
– Że spóźniłem się o trzy miesiące.