Mike nie wiedział nic więcej. Po wyjawieniu tego jednego szczegółu Bert zamknął się w sobie i odmówił udzielenia dalszych wyjaśnień. Wypadek, któremu uległ, dał Mike’owi do myślenia. Powiedział, że znane są przypadki gwałtownej i częstokroć nie wytłumaczonej śmierci w gronie osób zadających się z Vjoersterodem. Wiadomość, że spotkałem Vjoersteroda, wstrząsnęła nim. Bał się o mnie. Bał się, że tak jak Bert wypadnę przez okno.
Uspokoiłem go. Zapewniłem, że po tym, co mi powiedział, będę się miał na baczności.
– Zastanawia mnie, dlaczego chwycił w swoje szpony Berta – rzekł Mike patrząc w przestrzeń i znów puszczając w ruch trybiki swojego mózgu.
– Nie mam pojęcia – powiedziałem z westchnieniem i, żeby odwrócić jego uwagę, zamówiłem jeszcze jedno małe piwo i dużą kanapkę z szynką.
Jan Łukasz obejrzał się za siebie pokazując szczupłą, piegowatą twarz. Mike odwrócił się do niego z typową dla siebie werwą, jakby całe ciało miał na sprężynach.
– Jak tam nasz Apostoł? Co tam pichcicie w tym waszym diabelskim kotle? – spytał.
Jan Łukasz posłał mu blady uśmiech. Nie przepadał za przydomkiem, jakiego używali koledzy dziennikarze, ani w ogóle dwuznacznikami. A zwłaszcza, jak się zdawało, dwuznacznikami Mike’a de Jonga. Mike pojął w lot jego intencje, bo pożegnał się szybko i przeniósł do innej grupki.
– Czego chciał? – spytał ostro Jan Łukasz.
– Niczego – odpowiedziałem obojętnym tonem. – Tylko się przywitać.
Jan Łukasz spojrzał na mnie z rozczarowaniem, ale wiedziałem doskonale, że gdybym już teraz powiedział o Vjoersterodzie, wypytałby mnie tak natarczywie, aż wyciągnąłby ze mnie ten szantaż, a potem znów wierciłby mi bezlitośnie dziurę w brzuchu, aż dowiedziałby się, czym mogli mnie szantażować, a następnie poprowadziłby dalsze poszukiwania, zdumiewająco nieostrożnie i niedyskretnie. Posuwałby się naprzód jak walec parowy i Vjoersterod usłyszałby go z drugiego końca kraju. Jan Łukasz był świetnym redaktorem sportowym, ale jako marszałek polny miałby na swoim koncie przerażającą liczbę ofiar.
Wraz z Derrym pił prawie do zamknięcia pubu o trzeciej, kiedy to tłum przerzedził się i zostali tylko dziennikarze piszący do dodatków niedzielnych i tygodników wychodzących w niedzielę. Odrzuciłem propozycję, żeby wrócić z nimi do smętnego zacisza redakcyjnej przystani i, po namyśle, zadzwoniłem do jedynego członka władz wyścigowych, którego znałem na tyle dobrze, żeby zwrócić się do niego prywatnie.
Trzydziestosiedmioletni Erie Youll miał najkrótszy staż i był najmłodszym z trzech członków prezydium Krajowego Komitetu Wyścigów Konnych, zawiadującego gonitwami przeszkodowymi. Za dwa lata, naturalną koleją rzeczy, miał zostać prezesem komitetu. Następnie czekała go degradacja do szeregów zwykłych działaczy, a powrót na stanowisko i odbycie kolejnej trzyletniej kadencji zależały od wyników wyborów. Jako członek prezydium był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, ponieważ jeszcze do niedawna sam ścigał się w zawodach dla amatorów i z własnego doświadczenia wiedział, czym żyje i jak kręci się światek jeździecki. Pochwaliłem go parę razy w swoich artykułach i przyjaźniliśmy się od lat. Niemniej pozostawało sprawą otwartą, czy będzie mógł mi pomóc i czy w ogóle zechce.
Dotarcie do niego kosztowało mnie sporo zachodu, jako że był figurą w wielkim banku handlowym. Sekretarki jedna po drugiej znudzonym głosem polecały mi ustalić termin spotkania.
– Najchętniej bezzwłocznie – odpowiadałem. Ostatnia z sekretarek, w pierwszej chwili wstrząśnięta tym żądaniem, zgodziła się, żebym przyszedł bezzwłocznie, zapowiadając, że pan Youll jest bardzo zajęty i znajdzie dla mnie tylko chwilę czasu. Kiedy dotarłem na miejsce, pan Youll pracowicie popijał herbatę, pogrążony w lekturze „Sporting Life’u”. Bez pośpiechu odłożył jedno i drugie, wstał i podał mi rękę.
– Nie spodziewałem się ciebie – rzekł. – Chcesz pożyczyć milion?
– Może innym razem – odparłem.
Uśmiechnął się, przez telefon zamówił u sekretarki jeszcze jedną herbatę, poczęstował mnie papierosem i rozsiadł się w fotelu, zachowując się przez cały czas niezdecydowanie i niepewnie. Moja osoba jak i cel wizyty budziły jego czujność. Niemal dzień w dzień widywałem takie skrępowanie – był to parawan, za który chowali się moi znajomi z wyścigów, ilekroć nie byli pewni, czego szukam, mur, który chronił ich tajemnice przed rozpowszechnieniem. Ta ich rezerwa mi nie przeszkadzała. Rozumiałem to. Współczułem im. I o ile mogłem tego uniknąć, nie poruszałem w artykułach tematów osobistych. Kiedy czerpie się informacje od własnych znajomych, trzeba się poruszać ze zręcznością i precyzją linoskoczka.
– To nie do druku – zapewniłem go. – Usiądź wygodnie i odetchnij głęboko trzy razy.
Uśmiechnął się, a napięcie widoczne w całej jego postawie ulotniło się.
– Czym więc mogę ci służyć? – spytał.
Zwlekałem z odpowiedzią. Dostaliśmy i wypiliśmy herbatę, dzieląc się najświeższymi nowinami z torów wyścigowych. Potem, jak gdyby nigdy nic, zapytałem go, czy słyszał o bukmacherze nazwiskiem Vjoersterod.
Drgnął, nagle zamieniając się w słuch.
– Właśnie o to przyszedłeś zapytać?
– Na początek. Zabębnił palcami w biurko.
– Ktoś pokazał mi twoje artykuły sprzed tygodnia i dwóch…Nie mieszaj się w to… Ty.
– Jeżeli wy, szychy wyścigowe, wiecie, co się dzieje i kto to robi, dlaczego go nie utrącicie? – Jak?
To pojedyncze słowo, wypowiedziane gwałtownie, zawisło między nami w powietrzu. Świadczyło wymownie o rozmiarach ich wiedzy. Gdyby wiedzieli jak, to by to zrobili.
– Prawdę mówiąc, to wasze zmartwienie, nie moje – odezwałem się wreszcie. – Moglibyście, na przykład, wprowadzić całkowity zakaz zawierania zakładów przedterminowych, co ukręciłoby łeb machlojkom.
– To by się bardzo nie spodobało szanownej publiczności. Już i tak twoje artykuły mocno ugodziły w rynek zakładów długoterminowych. Kilka godzin temu jedna z wielkich firm totka końskiego gorzko mi się na ciebie uskarżała. Wykup zakładów na Puchar Latarnika spadł im o dwadzieścia procent.
– To dlaczego nie zrobią nic z Bostonem? Zamrugał oczami.
– Z kim?
Bezgłośnie zaczerpnąłem tchu.
– No dobrze… co wie góra o Vjoersterodzie? – spytałem.
– Kto to jest Boston?
– Najpierw ty – powiedziałem.
– Nie ufasz mi? – spytał urażony.
– Nie – odparłem stanowczo. – Najpierw ty.
Westchnął z rezygnacją i powiedział mi, że wszystko, co członkowie władz wyścigowych wiedzą o Vjoersterodzie, to nie potwierdzone pogłoski, w dodatku skąpe. Nikt z prezydium komitetu nie widział go na oczy, a gdyby zobaczyli, to by go nie rozpoznali. Członek niemieckich władz wyścigów konnych ostrzegł ich prywatnie, że podejrzewa się Vjoersteroda o zaaranżowanie w Niemczech całej serii wycofań koni faworyzowanych w zakładach długoterminowych i że doszły ich słuchy, jakoby obecnie zaczął grasować w Anglii. W Niemczech omal nie zapędzono go w kozi róg. Teraz zmienił miejsce działania. Angielskie władze wyścigowe odnotowały w ostatnich miesiącach alarmującą liczbę wycofanych koni i były przekonane, że Niemcy mają rację, ale, choć próbowali dowiedzieć się prawdy od różnych właścicieli i trenerów, wszędzie natrafiali na mur milczenia.
– Vjoersterod pojawił się u nas po raz pierwszy ponad rok temu – powiedziałem. – Przed rokiem wykupił od Bostona sieć kolektur w Birmingham i zaczął ciągnąć forsę. Znalazł też sposób, żeby zmusić Berta Checkova do pisania artykułów, które przekonywały przedterminowych graczy, że trafia im się dobra okazja. Vjoersterod wybierał konie, Checkov je chwalił. Vjoersterod starał się o to, żeby nie pobiegły, i po krzyku, sprawa załatwiona.
Na twarzy Youlla odmalowało się jednocześnie zaskoczenie i zadowolenie.
– Jesteś pewien, Ty, że to prawda?
– Oczywiście. Jeżeli chcesz wiedzieć, to tak bukmacherzy, jak i władze podążały tym tropem piekielnie wolno.
– A ty od jak dawna o tym wiesz? Uśmiechnąłem się filuternie.
– Poznałem Vjoersteroda wczoraj – powiedziałem. – Nazwałem Bostona jego wspólnikiem, na co powiedział, że to on go zatrudnia. Vjoersterod chciał się dowiedzieć, gdzie jest Tomcio Paluch.