Utkwił we mnie wzrok.
– Czy w razie potrzeby… hm… zeznałbyś to pod przysięgą?
– Naturalnie. Ale byłoby to tylko moje słowo przeciwko jego słowu. Niczym nie potwierdzone.
– To lepsze od wszystkiego, czym dotąd dysponowaliśmy.
– Wydaje mi się, że można prędzej osiągnąć pożądany skutek.
– Jak? – spytał ponownie.
– Znajdźcie pretekst do zamknięcia kolektur Bostona, a zablokujecie dochody Vjoersteroda. Wówczas nie będzie miał powodu kręcić się koło faworytów, żeby ich nie dopuścić do startu. Jeżeli nie macie podstaw, żeby wytoczyć mu sprawę, to przynajmniej wykurzcie go stąd, niech wraca do Afryki Południowej.
W czasie kolejnej długiej przerwy rozważał coś zasępiony. Czekałem, zgadując, o czym myśli. Wreszcie powiedział to na głos.
– Czego żądasz w zamian za współpracę?
– Wyłącznego prawa do publikacji w „Famie”.
– Nie miałem wątpliwości, że tak powiesz.
– Wystarczy, jeżeli „Fama” będzie mogła zgodnie z prawdą napisać, że dzięki niej rynek zakładów przedterminowych znów jest bezpieczny dla graczy – powiedziałem ugodowo. – Żadnych szczegółów. Tylko wzmianka o tym, że gdyby nie przepisy prawne dotyczące zniesławień, wszystko zostałoby ujawnione i dowiedzione.
– Nie rozumiem, dlaczego tracisz czas w takim okropnym szmatławcu? – wykrzyknął zniecierpliwiony.
– Dobrze płacą – odparłem. – Dobrze się w takiej gazecie pracuje. A poza tym to mi odpowiada.
– Obiecuję ci jedno – rzekł z uśmiechem. – Jeżeli dzięki tobie uwolnimy się od Vjoersteroda, to ją sobie zaprenumeruję.
Z banku Youlla pojechałem do domu. Jeżeli najmłodszy członek prezydium komitetu zrobi swoje, znaczyło to, że gęś Vjoersteroda jest już w drodze do pieca i wkrótce zostanie upieczona. Mogło się oczywiście zdarzyć, że Vjoersterod przeczyta któregoś dnia „Famę” i przyśle kogoś, żeby poporcjował kucharza. Ale nie martwiłem się tym zbytnio. Wydawało mi się to nieprawdopodobne.
Pani Woodward na prośbę Elżbiety zmieniła pościel na jej ulubioną, różową z białym haftem. Przyjrzałem się badawczo Elżbiecie. Była szczególnie starannie uczesana. Makijaż miała nieskazitelny.
Ślicznie wyglądasz – powiedziałem, żeby zbadać, w jakim jest nastroju.
Na jej twarzy odbiły się ulga i cierpienie. Nagle pojąłem, poruszony tym do głębi, co skłoniło ją do takiej malowniczości: spotęgowany strach, że jeżeli będzie mi dokuczać, opuszczę ją. Nieważne, czy zasłużyłem na jej wyrzekania, trzeba mnie było za wszelką cenę ułagodzić, zatrzymać z pomocą jak najatrakcyjniejszego wyglądu, pośrednio zachęcić, przypochlebić się, wybłagać pozostanie.
– Miałeś udany dzień? – spytała głosem podniesionym i bliskim załamania.
– Owszem… napijesz się?
Potrząsnęła głową przecząco, ale i tak nalałem jej whisky i przymocowałem szklaneczkę do uchwytu.
– Poprosiłam panią Woodward o znalezienie kogoś, kto by przychodził posiedzieć przy mnie wieczorami – powiedziała.
Żebyś mógł częściej wychodzić.
– Ależ ja nie chcę częściej wychodzić – zaprotestowałem.
– Na pewno chcesz.
– Nie, nie chcę.
Usiadłem w fotelu i pociągnąłem solidny łyk prawie nie rozcieńczonej whisky. W przytłaczającej sytuacji alkohol w najlepszym razie odsuwał kłopoty na dalszyplan. W najgorszym – jątrzył. A poza tym, w dzisiejszych czasach upicie się cholernie drogo kosztowało.
Elżbieta nie odpowiedziała. Kiedy na nią spojrzałem, zobaczyłem, że znów cicho płacze. Łzy spływały jej koło uszu i moczyły włosy. Wyjąłem z pudełka chusteczkę i obtarłem je. Źebyż tak wiedziała, że trudniej jest mi je znieść niż najgorszy napad wściekłości.
– Starzeję się – powiedziała. – A ty wciąż wyglądasz tak młodo. Masz takie ciemne włosy… jesteś silny… młody.
– A ty masz jasną cerę i wyglądasz jak śliczna piętnastolatka. Więc przestań się trapić.
– Ile lat ma… ta dziewczyna?
– Mówiłaś, że nie chcesz o niej więcej słyszeć.
– Chyba naprawdę nie chcę.
– Zapomnij o niej – powiedziałem. – Ona się nie liczy. Nic dla mnie nie znaczy. Zupełnie nic.
Mój głos brzmiał przekonywająco, nawet dla mnie samego. Pragnąłem, żeby to była prawda. Pomimo skali zdrady, jakiej się dopuściła Gail, słabość ukryta w głębi mojej duszy kazała mi jej pożądać. Siedząc ze szklaneczką whisky w ręku wyobrażałem ją sobie na białym dywanie, w jej własnym łóżku, w hotelu, i ogarnęło mnie beznadziejne przygnębienie na myśl o jałowej przyszłości.
Po jakimś czasie dźwignąłem się z fotela i poszedłem szykować kolację. Znowu ryby. Skąpo wydzielone kawałeczki mrożonej fladry. Usmażyłem je, zjadłem z niesmakiem i nakarmiłem Elżbietę, kiedy nadgarstek zmęczył jej się używaniem przyrządu do jedzenia. Przez cały wieczór starała się być dla mnie miła w sposób, który ściskał mi serce dziękowała mi przesadnie za każdą niewielką posługę, przepraszała, że muszę robić dla niej rzeczy, do których od lat oboje przywykliśmy, usiłowała nie zdradzić spojrzeniem ani głosem lęku, zakłopotania i zgryzoty, co jej się w ogóle nie udawało. Nie mogłaby mnie bardziej ukarać, nawet gdyby chciała.
Późnym wieczorem Tomcio Paluch dostał gwałtownego ataku kolki.
Fox nie mógł się skontaktować z Janem Łukaszem ani z Derrym, bo obaj dawno pojechali do domu. W „Famie” nigdy nie ujawniano adresów domowych, bez względu na natarczywość żądań. Norton nie znał też numeru mojego telefonu, ani nikogo, kto by mógł mu go podać.
Ponieważ ogromnie się niepokoił, za radą swojego weterynarza zadzwonił do Victora Ronceya, zawiadomił go, gdzie jest koń i co robią, żeby uratować mu życie.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Dowiedziałem się o tym rano. Roncey zadzwonił o wpół do jedenastej, kiedy siedziałem, w swoim pokoiku gapiąc się bezmyślnie w ścianę i bębniąc palcami w nadziei, że przywołam do siebie na początek kilka stylistycznych pereł do mojego niedzielnego artykułu. Pani Woodward wyszła do pralni samoobsługowej, a Elżbieta wezwała mnie do telefonu dwoma brzęknięciami dzwonka, który był umieszczony nad moją głową. Dwa dzwonki oznaczały, że mam przyjść natychmiast, ale że nic się nie stało. Trzy dzwonki sygnalizowały, że coś się stało. Cztery kazały rzucać wszystko i biec.
Roncey ochłonął już ze stanu „czterodzwonkowego”, w którym na pewno był wczoraj wieczorem. Powiedział, że dzwoni z domu Foxa, gdzie przybył natychmiast po otrzymaniu wiadomości. Zdołałem zrozumieć, że przyjechał o drugiej w nocy i przekonał się, że dzięki staraniom weterynarza Tomcio Paluch najgorsze ma za sobą, a skręcone kiszki konia odetkały się i zaczynały pracować normalnie. Fox przenocował Ronceya, który właśnie wrócił, po obejrzeniu, jak Tomcio Paluch chodzi i kłusuje na porannym treningu. Koń wykazywał zadziwiająco mało skutków nieprzyjemnych przeżyć i miał duże szanse wyzdrowieć na tyle, żeby pobiec w sobotę w Pucharze Latarnika.
Słuchałem długiej, obfitującej w żywe szczegóły epopei Ronceya z przykrym niepokojem. Do gonitwy zostały jeszcze dwa pełne dni. Ponieważ Roncey wiedział już, gdzie jest koń, bezpieczeństwo Tomcia Palucha zmalało o połowę. Kiedy dotarł do końca opowieści, spytałem, czy zanim tu przyjechał ktoś wypytywał go, gdzie się podział koń.
– A jakże – odparł. – Dokładnie tak, jak pan przewidział. Chciało się o to dowiedzieć kilka innych gazet. Przeważnie telefonowali. Trzech czy czterech zjawiło się osobiście na farmie i wiem, że prócz mnie wypytywali też Pata i Petera. Nie powiem, niektóre z tych pytań były bardzo podstępne. Pomyślałem sobie, że miał pan słuszną rację, że gdybyśmy wiedzieli, gdzie jest koń, to moglibyśmy się wygadać.
– Kiedy ci ludzie przyjechali? Jak wyglądali?
– Niczym takim się nie odznaczali. Przeciętni. Jeden był z „Eyening Peal”, to pamiętam. Wszystkie te wizyty i telefony miały miejsce w niedzielę i poniedziałek, tuż po ukazaniu się pańskiego artykułu.