– Żaden nie przyjechał rollsem? – spytałem. Zaśmiał się.
– Nie, gdzie tam.
– Czy któryś z tych przyjezdnych był wysokim, grubawym blondynem z żółtawą cerą i z lekka cudzoziemską wymową?
– Żaden z tych, których widziałem. Paru rozmawiało tylko z chłopcami, bo zjawili się, kiedy byłem w Chelmsford. Jak pan chce, może ich pan spytać.
– Może to zrobię – powiedziałem. – Nikt nie próbował was szantażować?
– Nie, mówiłem pana szefowi w redakcji. Nikt nas w żaden sposób nie naciskał. Podług mnie, te pańskie wyszukane środki ostrożności to strata czasu. No, a skoro już wiem, gdzie jest Tomcio Paluch, może mi pan również powiedzieć, gdzie jest moja rodzina…
– Zastanowię się – odparłem. – Zechce pan spytać Foxa, czy mógłbym z nim zamienić parę słów?
Sprowadził Nortona, który przeprosił mnie za zdradzenie tajemnicy, ale nie chciał brać na siebie odpowiedzialności i siedzieć cicho, kiedy koń tak się rozchorował.
– Oczywiście. Co mogłeś zrobić – przyznałem. – Dopóki to nie wyjdzie poza Ronceya, nie będzie najgorzej, chociaż wolałbym…
– Naturalnie jego synowie też o tym wiedzą – przerwał mi Norton. – Ale to chyba jest bez znaczenia.
– Co takiego?
– Roncey powiedział jednemu z synów, gdzie jest. Właśnie do niego dzwonił. Tłumaczył się, że nie mógł sobie przypomnieć numeru twojego telefonu, ale w domu gdzieś go sobie zapisał, bo jakiś czas temu do ciebie dzwonił. No więc zatelefonował do syna… Pata, zdaje się… i ten mu go podał. Chyba syn spytał ojca, skąd dzwoni, bo Roncey odpowiedział mu, że skoro zupełnie przestano interesować się koniem, to nic nie zaszkodzi, jak syn się dowie, więc mu powiedział.
– Cholera! – zakląłem. – Ten facet to skończony idiota.
– Może ma rację.
– A może się myli – powiedziałem rozgoryczony. – Słuchaj Norton, czy jest w ogóle możliwa taka pomyłka, że to nie była kolka tylko zatrucie?
– Na miłość boską, Ty… nie. To była najzwyklejsza kolka. Jak, do diabła, mógłby zostać otruty? Przede wszystkim nikt wtedy nie wiedział, kim jest.
– A teraz? – spytałem. – Ilu stajennych wie, że to Tomcio Paluch?
Zapadło krótkie złowróżbne milczenie. Wszyscy – powiedziałem głucho.
– Niektórzy znali Ronceya z widzenia – wyjaśnił. – Poza tym wszyscy czytali twoje artykuły. Więc się połapali.
Nic nie stało na przeszkodzie, żeby któryś z nich wkrótce wykoncypował sobie, że z łatwością zarobi piątkę, dzwoniąc do konkurencyjnej gazety. A wtedy miejsce pobytu Tomcia Palucha byłoby taką tajemnicą, jak to, gdzie w Londynie stoi pomnik księcia Alberta. W tej chwili Tomcio Paluch był pewniakiem, jeśli chodzi o niewystartowanie w gonitwie o Złoty Puchar Latarnika.
Roncey mógł sobie uważać, że nasi przeciwnicy zrezygnowali ze swoich planów, ja natomiast byłem pewien, że nie. U człowieka takiego jak Vjoersterod duma zawsze brała górę nad rozsądkiem. Nie cieszyłby się już takim respektem w międzynarodowym światku przestępczym, gdyby wycofał się z powodu jakiejś wzmianki w gazecie. Nie spodziewałem się więc, że to zrobi.
We wtorek, w dniu potwierdzenia, na cztery dni przed gonitwą, udziału zgłoszonych koni, Roncey zgłosił Weatherbym, że jego koń na pewno wystartuje. Gdyby go teraz wycofał, co byłoby uzasadnione kolką zwierzęcia, straciłby swoje wpisowe w wysokości pięćdziesięciu funtów. Zostawiając zaś konia u Nortona z myślą o jego starcie, narażał się na o wiele większe straty. A to dlatego, ponieważ byłem pewien, że jeżeli Tomcio Paluch zostanie tu, gdzie jest, to przed nadejściem soboty okuleje, oślepnie, wpadnie w narkotyczny szał albo wręcz padnie trupem.
Norton słuchał w milczeniu, kiedy przedstawiłem mu, jak się rzeczy mają.
– Ty, czy ty aby nie przesadzasz? – spytał.
– No, a ile razy ma być wycofana w ostatniej chwili bez żadnych wyjaśnień taka klacz jak Brevity albo którykolwiek z twoich koni, żebyś wreszcie pojął, że coś z tym trzeba zrobić? – spytałem ze spokojem, którego wcale nie czułem.
– Tak – powiedział po krótkim namyśle. – Przekonałeś mnie.
– Jeżeli pożyczysz mi furgon do przewozu koni, zabiorę Tomcia Palucha gdzie indziej.
– Dokąd?
– W bezpieczne miejsce – odparłem wymijająco. – Co ty na to?
– No, dobrze. – Westchnął. – Oddam wszystko za spokojne życie.
– Przyjadę jak najszybciej.
– Będę bronił granic aż do twojego przyjazdu.
Jego beztroski ton zdradził, jak mało wierzy w to, że koniowi grozi jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Korciło mnie ogromnie, żeby zostawić ich z tym pasztetem, niechby Roncey wypił piwo, które nawarzył przez swoją nieostrożność, niechby wkroczył Vjoersterod i nie dopuścił do startu konia – a wszystko po to tylko, aby udowodnić, że miałem rację. Prawdziwie dziecinna pokusa. Nie trwała długo, bo na swój sposób byłem równie uparty, co ten Afrykaner. Ja też nie miałem zamiaru wycofać się, tak sobie szczerze postanowiłem.
Kiedy odłożyłem słuchawkę na specjalne widełki, twarz Elżbiety wyrażała niepokój, lecz tym razem płynący ze zwykłych obaw.
– Ten Tomcio Paluch sprawia więcej kłopotów niż chmara psotnych wyrostków – powiedziałem niedbale. – Zorientowałaś się chyba, że muszę jechać, żeby przewieźć go w inne miejsce.
Nie mógłby cię ktoś zastąpić? Zaprzeczyłem potrząsając głową.
– Najlepiej jak ja to zrobię.
Pani Woodward jeszcze nie wróciła. Czekając na nią zadzwoniłem do Jana Łukasza i zawiadomiłem go, że najlepszy z planów poszedł w diabły.
No to dokąd zabierzesz tego konia? – spytał.
– Powiem ci jak będę na miejscu.
– Uważasz, że koniecznie trzeba…? – zaczął.
– A czy ty – przerwałem mu – uważasz, że „Fama” może sobie pozwolić na choćby najmniejsze ryzyko po tych przechwałkach, że dzięki nam koń jest bezpieczny?
– Hm. – Westchnął. – Wobec tego rób, jak uważasz.
Po powrocie pani Woodward wsiadłem do bedforda i pojechałem do Berkshire. Wiozłem z sobą najczulsze żonine pożegnanie, na jakie stać było Elżbietę. Podała mi nawet usta do pocałunku, co robiła niezmiernie rzadko, bo takie pocałunki zakłócały jej uregulowany, jakże słaby oddech i czuła się wtedy, jakby się dusiła. Lubiła, żeby ją całować w policzek albo w czoło, jednak nie za często.
Przez większą część drogi trapiła mnie myśl, czy mimo wszystko nie powinienem ulec szantażowi, czy sprzeciw wobec nacisków nie jest zbytnim luksusem wobec szkody, jaką wyrządziłem Elżbiecie, naruszając jej kruche poczucie szczęścia. Do tej pory tak starannie chroniłem ją przed rzeczywistością, co poprawiło jej kondycję fizyczną, a teraz najechałem na nią jak buldożer. Z egoistycznych pobudek. Po to tylko, żeby ustrzec siebie przed szczególnie obrzydliwą formą tyranii. Gdyby schudła albo zadręczała się tak, że znalazłaby się o krok od załamania nerwowego, byłaby to moja wina, a zarówno jedno jak i drugie wydawało się całkiem prawdopodobne.
Sto pięćdziesiąt gwinei plus wydatki, minus podatek. Pogłębione studium. „Lakmus” zaproponował mi głębię. A ja skoczyłem w nią bez wahania.
Na przedmieściach Londynu zatrzymałem się i przez dłuższy czas okupowałem aparat telefoniczny, załatwiając schronienie i opiekę Tomciowi Paluchowi. Kiedy zajechałem pod stajnię, Fox i Roncey jedli lunch i nie byłem w stanie ich przekonać, że czas nagli, i skłonić do odstawienia potrawki z wołowiny.
– Usiądź i zjedz zaproponował beztrosko Norton.
– Chcę już jechać.
Nie okazali zrozumienia dla mojej niecierpliwości i zabrali się z kolei do ciasta agrestowego z kruszonką, biskwitów i sera. Zrobiła się druga, zanim zechcieli łaskawie wytelepać się na podwórze, żeby dopilnować przenosin Tomcia Palucha.
Norton przygotował przynajmniej furgon do drogi. Stał na samym środku podwórka z opuszczoną klapą do wsiadania. Trudno o bardziej jawny odjazd. Westchnąłem z rezygnacją. Kierowca furgonu niechętnie oddawał go w ręce obcego i z zatroskaniem udzielił mi wskazówek na temat jemu tylko znanych niuansów zmiany biegów.