Na wprost, zza wzgórza, wyłoniła się ciężarówka wyładowana sianem, które wystawało poza środek drogi. Odruchowo zwolniłem jeszcze bardziej i zacząłem zjeżdżać na bok. Przód cortiny zarysował się ostro w bocznym lusterku i już zrównał się z osią tylnego koła furgonu. Znów skręciłem na środek drogi, na co kierowca nadjeżdżającej ciężarówki z sianem błysnął reflektorami. Kiedy znalazłem się w pozycji grożącej lada chwila czołowym zderzeniem, zaczął ponadto trąbić jak szalony. Zjechałem na swoją stronę drogi, kiedy niemal stanął w miejscu po gwałtownym hamowaniu, a kiedy go wymijałem, mignęła mi jego wściekła twarz i wygrażająca pięść. Do zderzenia zabrakło parę cali. O te właśnie parę cali mi chodziło.
Cortina próbowała minąć ciężarówkę w krótkiej jak mgnienie chwili, zanim furgon znów zacznie królować pośrodku drogi. Tym razem stuknęliśmy się, kiedy zajeżdżałem im drogę. Samochód został nieco w tyle, jechał dalej za mną. Będzie tak jechał do czasu, myślałem z rozpaczą, aż chłopcy Charliego osiągną swój cel. Niecałą milę przede mną znajdowało się najprawdopodobniej moje Waterloo w postaci skrzyżowania. Stał tam znal stopu. I to ja miałem się przed nim zatrzymać. Zatrzymać się albo narazić na ryzyko zderzenia z samochodem pędzącym zgodnie z przepisami drogą z pierwszeństwem ruchu, zabicia niewinnego kierowcy, jego żony albo dziecka… Jednakże gdybym się zatrzymał, dysponująca większym przyśpieszeniem cortina wyprzedziłaby mnie, kiedy znów bym ruszył bez względu na to, czy skręciłbym w prawo, jak zamierzałem, w lewo, z powrotem do Londynu, czy też pojechać prosto, Bóg wie gdzie.
Nie spodziewałem się na skrzyżowaniu niczyjej pomocy Wiedziałem, że nie będzie tam samochodu policyjnego za czajonego na klientelę. Ani palącego papierosa pracownika Angielskiego Związku Motorowego. Ani przypadkowego gapia, który uratowałby mi życie. Ani oddziału kawalerii amerykańskiej, który przygalopowałby w samą porę, żeby mnie ocalić.
Przed podjazdem na dość strome zbocze zmieniłem bieg na „dwójkę”, zapominając o przestrogach kierowcy Nortona. Przeżyłem chwilę przerażenia, kiedy biegi odmówiły mi posłuszeństwa, a furgon omal nie stanął wyhamowany własnym ciężarem. Wreszcie tryby się zazębiły i, z godnym ubolewania szarpnięciem, wóz znowu ruszył. Za moim plecami chłopcy Charliego nadal tracili energię swoją i akumulatora trąbiąc niemal bez przerwy.
Furgon wtoczył się na szczyt wzgórza, po drugiej stronie którego, czterysta jardów poniżej, zobaczyłem skrzyżować nie.
Stanąłem na pedale gazu. Furgon wyrwał do przodu Chłopcy Charliego mieli czas ocenić sytuację w dole i zorientować się, że nie mam zamiaru zatrzymywać się przed znakiem stopu. W bocznym lusterku widziałem, jak ich wóz przyśpiesza, żeby nie zostać w tyle, podjeżdżając tak blisko, aby przykleić się do mnie, bez względu na to, co zrobię na skrzyżowaniu.
Dwieście jardów od niego nacisnąłem hamulec tak, jakby droga kończyła się dziesięć jardów dalej przepaścią. Skutek był gwałtowniejszy, niż się spodziewałem. Furgon zadrżał, zakołysał się i wpadł w poślizg. Zarzuciło go w poprzek drogi, zahaczył tyłem o pobocze i znów się rozkołysał. Bałem się, że cała wysoka konstrukcja zwali się. Zamiast tego usłyszałem głuche uderzenie, chrzęst i zgrzyt, kiedy cortina wpadła na nią od tyłu i odbiła się od niej.
Furgon zazgrzytał piskliwie i ślizgając się kołami po nawierzchni, zatrzymał się z dygotem – przodem do kierunku jazdy.
Pociągnąłem za hamulec ręczny i wyskoczyłem z szoferki na drogę, kiedy jeszcze wypadały z okien cortiny kawałki szkła, rozbijając się z brzękiem na asfalcie.
Szaroniebieski samochód leżał przewrócony na bok, a w jego wnętrznościach hulał wiatr. Znajdował się dobre dwadzieścia jardów za furgonem, a sądząc z wgniecionego dachu, przekoziołkował, zanim znieruchomiał. Podszedłem do niego, żałując, że nie mam przy sobie czegoś, co mogłoby posłużyć za broń, i tłumiąc chęć, żeby raz dwa odjechać bez sprawdzenia, co się stało z pasażerami.
W samochodzie został tylko jeden. Ten wyższy kierowca. Pełen życia, krwiożerczo wściekły i cierpiący boleśnie z powodu złamanej kostki, która uwięzła mu między pedałami. Porzuciłem go, ignorując głośne i natarczywe wołanie o pomoc. Oceniłem, że pragnienie zemsty przesłoniłoby mu wszystko inne, gdybym tylko znalazł się w zasięgu jego rąk.
Drugiego chłopca Charliego wyrzuciła z samochodu siła zderzenia. Leżał nieprzytomny na trawiastym poboczu, twarzą do ziemi. Zaniepokojony wymacałem mu puls, ale i on żył. Z niewysłowioną ulgą wróciłem do furgonu, otworzyłem boczne drzwi i wdrapałem się do środka, żeby obejrzeć Tomcia Palucha. Zachowując spokój i nie odwracając łba spojrzał na mnie z wyrzutem i zaczął się wypróżniać.
– Nic wielkiego ci się nie stało, kolego – powiedziałem na głos ze ściśniętym gardłem.
Zabrzmiało to piskliwie. Potarłem ręką szyję, siląc się na uśmiech, choć miałem ochotę pójść w jego ślady i jednocześnie zbierało mi się na mdłości.
Tomcio Paluch naprawdę wyglądał tak, jakby ta bardzo nietypowa podróż nie wpłynęła na jego samopoczucie. Kilka razy odetchnąłem głęboko, poklepałem go po zadzie i zeskoczyłem na drogę. Oględziny szkód, jakie poniósł tył furgonu, ujawniły stłuczone tylne światło i wgniecenie wielkości talerza w mocnym skrzydle tylnych drzwi. Miałem nadzieję, że Jan Łukasz zgodzi się na pokrycie przez „Famę” kosztów naprawy. Gdyby poprosić o to Bostona, na pewno by odmówił.
Jego nieprzytomny chłopak ocknął się i zaczął poruszać.;, Przypatrywałem się jak siada i obejmuje rękoma głowę, przypominając sobie, co zaszło. Słuchałem też dobiegających wciąż z samochodu wściekłych wrzasków jego potężnego kolegi. A potem rozmyślnie powoli wsiadłem do szoferki, uruchomiłem silnik i ostrożnie odjechałem.
Od samego początku nie miałem zamiaru jechać daleko. Zawiozłem Tomcia Palucha w najbezpieczniejsze miejsce, jakie mi przyszło do głowy – do stajni przy torze wyścigowym w Heathbury Park. Miał go tam chronić wysoki mur, a w nocy strzec patrol strażników. Wchodziło się tam wyłącznie za przepustką, nawet właściciele koni nie mieli tam wstępu, chyba że w towarzystwie swojego trenera.
Willy Ondroy, z którym porozumiałem się przez telefon, zgodził się przyjąć Tomcia Palucha bez ujawniania jego tożsamości. Uprzedził mnie, że, tak czy owak, stajnie otwierają gościnne wrota w południe i od tej pory dyżurują strażnicy. Powiedział też, że po tym terminie Tomcio Paluch ujdzie za jednego z licznych koni przyjeżdżających na zawody w dniu następnym. Konie, które dowożono z odległości ponad stu mil, podróżowały zwykle w przeddzień gonitwy i nocowały w stajniach toru wyścigowego. Odległa stajnia, której jeden koń startował w piątek, a drugi w sobotę, przysyłała je oba w czwartek i zostawiała na dwa albo nawet trzy noclegi w stajniach toru. Zapewnił mnie, że pobyt Tomcia Palucha przez dwie noce nie będzie się rzucał w oczy i nie zwróci niczyjej uwagi. Nietypowe było jedynie to, że koń przyjeżdżał bez stajennego, ale Ondroy obiecał zadbać o ten niefortunny szczegół.
Wypatrywał mojego przyjazdu i podszedł do furgonu przez trawnik przed zabudowaniami stajennymi. Nie czekając, aż wysiądę z szoferki, otworzył drzwiczki po drugiej stronie i dosiadł się do mnie.
– Większość stajennych zna pana z widzenia – powiedział, wskazując dwa inne furgony, które właśnie rozładowywano.
Jeżeli pana zobaczą, zorientują się, że koń, którego pan przywiózł, to żaden inny, tylko Tomcio Paluch. A, jak rozumiem, nie chce pan wpakować nas w kłopoty z jego ochroną przed bandą złoczyńców dybiących na jego zdrowie, prawda?
– Prawda – potwierdziłem z wdzięcznością.
– Niech pan pojedzie tą drogą. Skręci w pierwszą na lewo. Minie pan bramę z białymi słupkami, skręci w lewo i stanie przed tylnym wejściem do mojego domu. Zgoda?
– Zgoda – potwierdziłem ponownie i zastosowałem się do jego wskazówek, wdzięczny mu za to, że w lot pojął, w czym rzecz, i podjął szybką i precyzyjną decyzję, jak na pilota odrzutowców przystało.