Jeszcze nie wytrzeźwiał. Nie rozumie – wtrącił Ross. Nie jestem taki pewien. Pomyśl, czego dokonał w ciągu minionej godziny. Ma strasznie mocny łeb.
Spostrzegłem nagle coś za szybą. Znajomy widok, powszechnie znany. Ptaszarnia w Regent’s Park, spiczasta, kanciasta druciana siatka naprzeciwko głównego wejścia do zoo. Byłem już tu z Vjoersterodem. Przyszło mi na myśl, że ma gdzieś w pobliżu kwaterę. Że wiezie mnie tam, gdzie mieszka. Nie chodziło o sąsiedztwo zoo. Rzecz w tym, że niecałą milę stąd znajdowała się klinika, do której Tonio zawiózł Elżbietę, i tędy się do niej jechało.
Ogarnęło mnie dzikie przerażenie i przez chwilę sądziłem, że wygadałem Vjoersterodowi, dokąd jechać, ale zaraz potem uprzytomniłem sobie, że jednak nie. Był mimo to stanowczo za blisko kliniki. Stanowczo za blisko. A jeżeli w drodze do domu przejedzie koło niej i zobaczy mojego bedforda… może nawet na jego oczach wyniosą z niego Elżbietę… Mógłby się rozmyślić i zabić ją, a mnie darować życie… tego bym nie zniósł, to byłoby ponad moje siły.
Musiałem odwrócić jego uwagę.
– Vjoersterod i Ross, Vjoersterod i Ross – powiedziałem najwyraźniej, jak tylko mogłem.
– Co?! – wykrztusił Vjoersterod.
Zaskoczony Ross zjechał samochodem na środek ulicy, naciskając jednocześnie hamulec.
– Wracajcie do Afryki Południowej, zanim dobierze się do was policja.
Vjoersterod obrócił się i wpatrywał we mnie. Ross zamiast na jezdnię, patrzył w lusterko. Mimo to włączył kierunkowskaz do skrętu w prawo, gdzie droga wiodła przez most nad kanałem i wypadała z Regent’s Park. Przy tej drodze, pół mili stąd znajdowała się klinika.
– Powiedziałem władzom wyścigowym – oznajmiłem desperacko. – Powiedziałem władzom… wszystko, co o was wiem. W tę środę. Powiedziałem w redakcji… wydrukują wszystko w niedzielę. Więc też mnie popamiętacie, popamiętacie mnie…
Ross szarpnął kierownicę, wchodząc szeroko w zakręt. Całkowicie nieskoordynowanym ruchem zarzuciłem mu ręce przez głowę i zacisnąłem mu je mocno na oczach. Puścił kierownicę i obiema dłońmi próbował mi je oderwać. Samochód zadygotał, wypadając w połowie z zakrętu, i przeciął ukosem jezdnię, obierając najkrótszą drogę do kanału.
Vjoersterod krzyknął jak opętany i uczepił się z całych sił mojej ręki, aleja byłem co najmniej równie zapamiętały jak on. Jeszcze mocniej przyciągnąłem do siebie głowę Rossa, a przecież przez nich byłem tak pijany, że nie dbałem o to, gdzie i w jaki sposób dojdzie do kraksy.
– Hamuj! – wrzasnął Vjoersterod. – Hamuj, idioto!
Ross nacisnął pedał. Nie widział, co robi. Trafił stopą na pedał gazu.
Limuzyna skoczyła przez chodnik i popędziła po trawie. Skarpa, porośnięta gdzieniegdzie młodymi drzewkami, opadała zrazu łagodnie, a potem stromo do kanału. Samochód otarł się bokiem o jakiś pień i odbił się od niego wpadając na drzewko, które skosił jak trawę.
Yjoersterod chwycił za kierownicę, ale ciężka limuzyna zjeżdżała już w dół i to z szybkością uniemożliwiającą zmianę kierunku. Kierownica obróciła się i wymknęła mu z ręki przy wstrząsie, z jakim przednie koło uderzyło w następne drzewo i skręciło w bok. Gałęzie trzaskały wokół samochodu, drapiąc i dźgając lśniącą karoserię. Vjoersterod wymacał w schowku na rękawiczki pałkę, obrócił się na siedzeniu i z wywołaną strachem wściekłością zaczął mnie walić po ręce.
Puściłem Rossa. Już i tak zdecydowanie za późno, zarówno na ocenę sytuacji, jak i na jej opanowanie. Sięgał właśnie do ręcznego hamulca, kiedy rolls złamał ostatnie drzewko na swej drodze i wpadł do kanału.
Samochód zatoczył się konwulsyjnie przy zderzeniu z wodą, miotając mną na tylnym siedzeniu jak szmacianą lalką, a na przednim rzucając Vjoersteroda i Rossa na siebie. Przez roztrzaskaną przednią szybę natychmiast zaczęła się wlewać woda, wypełniając samochód ze zgubną szybkością.
Jak się stąd wydostać… W nagłych ciemnościach macałem ręką, szukając klamki, ale bezskutecznie, nie wiedziałem, gdzie jest teraz góra, a gdzie dół. Nie wiedziałem, czy samochód tonie tyłem czy przodem… Nie wiedziałem nic prócz tego, że tonie.
Vjoersterod podniósł krzyk, kiedy zaczął pogrążać się w wodzie. Cały czas młócił ręką bijąc mnie. Czułem, że nadal trzyma w niej pałkę. Wyrwałem mu ją i uderzyłem mocno tam, gdzie zdawało mi się, że znajduje się tylne okno. Niestety trafiłem w materiał. Macając wokół siebie w szaleńczym popłochu, wyczułem nad sobą szybę i uderzyłem w nią.
Pękła. Była warstwowa i twarda. Przekląłem producentów rolls-royce’ów za jakość ich wyrobu. Uderzyłem jeszcze raz. Nie mogłem się porządnie zamachnąć. I jeszcze raz. Wybiłem dziurę. Popłynęła przez nią woda. Nie gwałtownie wprawdzie, ale za szybko. Okno znajdowało się pod powierzchnią kanału. Jednak nie głęboko. I jeszcze raz. Łup, łup. Powiększyłem dziurę, lecz wciąż niewystarczająco… Lała się przez nią na mnie woda, a ta napływająca od dołu sięgała mi już lodowatą falą powyżej pasa.
Wspaniale umierać, gdy się jest pijanym w trupa, pomyślałem. A kiedy umrę, w ziemi mnie nie grzebcie, tylko w alkoholu zakonserwujcie… Trzasnąłem pałką w okolice dziury. Chybiłem. Ręka przeszła mi swobodnie przez dziurę. Uczułem dotyk powietrza. Co za idiotyzm! Co za bezsens! Utonąć w Regent’s Canal w takiej płytkiej wodzie!
Wyciągnąłem rękę do środka i uderzyłem jeszcze raz. Nic z tego. Za dużo wody, za dużo whisky. Jednej wokół mnie, drugiej we mnie. Nie mogłem zebrać sił ani myśli. Odpływałem rzeką śmierci… wybacz Elżbieto.
Nagle oświetliły mnie z góry światła. Halucynacje, pomyślałem. Czary, mary, nie do wiary. Śmierć to oślepiające białe światło, łomot i trzask, spadająca woda, szkło, wołania i ramiona, chwytające, ciągnące i unoszące w górę… w górę… na swobodny zimny wiatr…
– Czy są tam jeszcze jacyś ludzie w samochodzie? – zapytał ktoś. Głośno, natarczywie, przemawiając do mnie. Mieszkaniec Ziemi. Jego głos mówił mi, że żyję. Kazał mi:się ocknąć i odezwać się. Nie mogłem się z tą myślą oswoić. Zamrugałem głupkowato oczami.
– Niech pan powie – nalegał nieznajomy. – Czy są tam jeszcze jacyś ludzie? – Potrząsnął mnie za ramię. Zabolało. Trochę mnie to otrzeźwiło. – Czy są tam jacyś ludzie? – powtórzył.
Skinąłem słabo głową.
– Jeszcze dwóch – odparłem.
– Cholera – mruknął. – Marne widoki.
Siedziałem na trawiastej skarpie nad kanałem, dygocąc. Ktoś zarzucił mi na ramiona marynarkę. Ludzi pełno, a nadchodziło coraz więcej – czarne postacie odbijające się na połyskliwym tle ciemnej wody, postacie oświetlone tylko z jednej strony reflektorami samochodu, który zjechał koleinami wyrytymi przez rolls-royce’a. Stał nad samą wodą, ze światłami skierowanymi w to miejsce, gdzie zatonął rolls. Widać było srebrzystą ramę tylnej szyby, migoczącą tuż pod powierzchnią wody, blisko brzegu. Widać było, jak woda wślizguje się leniwie do ziejącej dziury, przez którą wyciągnęli mnie moi wybawcy. W zalanym wodą samochodzie panowała ciemność.
Jakiś młody człowiek rozebrał się do slipek i oznajmił, że wejdzie przez tylne okno i postara się uratować pozostałych. Ludzie próbowali go od tego odwieść, ale daremnie. Obserwowałem tę scenę oszołomiony, prawie bez czucia. Jego głowa wyłoniła się przez okno na powietrze i kilka par rąk wyciągnęło się do niego, żeby mu pomóc.
Wyciągnięto Vjoersteroda i ułożono go na skarpie.
– Sztuczne oddychanie – zaproponował ktoś. – Metodą usta-usta.
Tak im zależało na ratowaniu Vjoersteroda?… Proszę bardzo, ja umywam ręce.
Nurek wrócił po Rossa. Musiał zanurzyć się dwukrotnie. Bardzo dzielny człowiek. Rolls mógł się w każdej chwili przewrócić na bok i uwięzić go w środku. Pomyślałem mętnie, że ludzie są niesłychani.
Ułożyli Rossa przy Vjoersterodzie i też spróbowali tchnąć w niego życie. Żaden z nich jednak nie wykazał chęci ożywienia się.
Zimno przenikało mnie na wskroś. Ciągnęło od ziemi, przeszywało razem w wiatrem, przylegało do ciała wraz z mokrym ubraniem. W tych warunkach potłuczenia szybko dawały mi się we znaki.