Выбрать главу

Ból, ogarniający naraz wszystkie członki, gwałtownie się nasilał. W głowie huczało mi ogłuszająco. Świetna pora, żeby alkohol zaczął ze mnie wyparowywać, pomyślałem. Akurat wtedy, kiedy go najbardziej potrzebuję.

Położyłem się plecami na trawie i ktoś podsunął mi pod głowę coś miękkiego. Ludzie nachylili się nade mną, obsypując pytaniami i troskliwymi uwagami.

– Jak to się stało?

– Posłaliśmy po karetkę…

– Najlepiej zrobi mu mocna gorąca herbata…

– Tak nam przykro z powodu pańskich znajomych…

– Jak się pan nazywa?

Nie odpowiedziałem im. Nie miałem dość sił. Teraz mogłem sobie wszystko darować. Nadszedł kres moich zmagań. Niechże sobie jeszcze trochę użyje stary gracz alkohol.

Zamknąłem oczy. Świat nagle się oddalił.

– Zemdlał – dobiegł mnie z daleka cichutki głos.

W tym momencie nie było to zgodne z prawdą. Ale zaraz potem tak.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Ocknąłem się w mrocznym, kiszkowatym pomieszczeniu, w którym leżało wiele ciał w bieli. Ja także byłem w bieli, boleśnie wciśnięty między gipsowe pajdy. W głowie, wystającej spomiędzy nich, pulsowało mi i dudniło niemiłosiernie.

Składniki tego koszmaru stopniowo ułożyły się w przygnębiającą rzeczywistość. A więc po kolei – w salę szpitalną, masę okropnych potłuczeń i astronomiczny kac.

Podźwignąłem rękę i mrużąc oczy spojrzałem na zegarek. Za dziesięć piąta. Nawet ten niewielki ruch wywołał nieproporcjonalne następstwa. Ostrożnie ułożyłem rękę na białej pościeli, starając się uciec od jawy w sen.

Daremnie. Miałem do rozwiązania tyle problemów. Wielu ludziom byłem winien wiele wyjaśnień. Przewidywałem, że gdzieniegdzie trzeba będzie podretuszować fakty, trochę nimi pożonglować. A do tego był mi potrzebny jasny umysł, a nie coś, co przypominało roztrzęsione grzęzawisko, z którego wyparowała woda.

Próbowałem uporządkować zdarzenia poprzedniego wieczoru i zastanawiałem się bezskutecznie, co bym zrobił, gdybym nie był pijany. Pomyślałem obojętnie o tym, jak wyciągano Vjoersteroda i Rossa z wraka samochodu. Jeżeli nie żyli, czego byłem pewien, to niewątpliwie zabiłem ich ja. Najgorsze, że wcale się tym nie przejąłem.

Kiedy zamykałem oczy, świat wciąż wirował, a w głowie dzwoniło mi jeszcze uporczywiej. Pomyślałem znużony, że ludzie, którzy dla przyjemności trują się alkoholem, to wariaci.

O szóstej obudzono wszystkich pacjentów i moja przewrażliwiona głowa została zdruzgotana decybelami kaszlu, mycia zębów i spluwania. Na śniadanie podano rybę gotowaną na parze i herbatę. Poprosiłem o wodę i coś na ból głowy, myśląc z sympatią o człowieku, który powiedział, że nie lubi proszków salcerskich z powodu ich głośnej reklamy.

Szpital był wyposażony w telefony na ruchomych stolikach, ale, pomimo moich usilnych nalegań, nie udało mi się skorzystać z żadnego aż do wpół do dziesiątej. Wrzuciłem do automatu monety odzyskane z moich suszących się właśnie spodni i zadzwoniłem do Tonią. Na szczęście złapałem go w gabinecie, ale wpierw wymogłem na recepcjonistce, aby powiadomiła go, kto dzwoni.

– Ty! Deo gratia… gdzie się, u licha, podziewałeś? – spytał.

– Pływałem – odparłem. Opowiem ci później. Z Elżbietą wszystko dobrze?

– Jak najbardziej. Ale ogromnie się niepokoiła, że nie zjawiłeś się wczoraj wieczorem… Gdzie teraz jesteś? Dlaczego sam do niej nie pojechałeś, żeby dowiedzieć się, jak się czuje?

– Jestem w Szpitalu Uniwersyteckim. I zostanę jeszcze pewnie przez kilka godzin. Trafiłem tu wczoraj wieczorem, ale tak bardzo nie ucierpiałem.

– Jak twoja głowa?

– Fatalnie.

Roześmiał się. Czarujący gość.

Zadzwoniłem do kliniki, żeby porozmawiać z Elżbietą. Przyjęła mój telefon z wielką ulgą, choć po niezwykłej ospałości w jej głosie poznałem wyraźnie, że dostała jakiś środek uspokajający. Jej spokój wydał mi się nienaturalny. Nie spytała mnie, co zaszło po tym, jak Tonio z nią odjechał. Nie interesowało ją, gdzie teraz jestem.

– Czy zechciałabyś zostać w klinice jeszcze parę dni? – spytałem. – Tylko do czasu, kiedy załatwię swoje sprawy.

– Oczywiście – odparła. – Parę dni. Dobrze.

– Wkrótce się zobaczymy, skarbie.

– Oczywiście – powtórzyła niezdecydowanie. – Dobrze. Niebawem zakończyłem rozmowę i połączyłem się z kolei z Janem Łukaszem. Jego energiczny głos huczał głośno w słuchawce, świdrując mi mózg. Zawiadomiłem go, że nie napisałem jeszcze artykułu na niedzielę, bo wczoraj wieczorem miałem wypadek samochodowy, a kiedy mi odpowiadał, trzymałem słuchawkę daleko od ucha.

– Wypadek miałeś przecież wczoraj po południu – mówił.

– Potem miałem drugi.

– Jak Boga kocham, wpadłeś w nałóg, czy co?

– Napiszę artykuł dziś wieczorem i przyniosę go jutro rano przed wyjazdem do Heathbury na Puchar Latarnika. Wystarczy?

– Chyba musi – burknął. – Nie zostałeś przypadkiem ranny w tej drugiej katastrofie, co? – spytał takim tonem, jak gdyby odpowiedź twierdząca była wysoce niepożądana.

– Mam parę siniaków, nic więcej – odparłem, na co usłyszałem pełne rezerwy, bynajmniej nie współczujące chrząknięcie.

– Przyłóż się do tego artykułu – powiedział. – Rozdmuchaj to.

Odłożyłem słuchawkę, żeby nie zdmuchnął mi głowy z karku. Łupała mnie wciąż bezlitośnie. Te części ciała, w które celował Ross, na przemian to piekły, to bolały, zamieniając leżenie w łóżku w uciążliwą niewygodę. Ponury ranek trwał dalej. Przyszli jacyś ludzie i spytali, kim jestem. Kim byli dwaj moi towarzysze, którzy utonęli w samochodzie? Czy znam ich adres?

Nie, nie znałem.

A jak doszło do wypadku?

– Szoferowi zrobiło się ciemno przed oczami – odparłem. Przyszedł sierżant policji i zapisał w notatniku mało treściwe fakty, które mu podałem na temat wypadku. Nie znałem bliżej pana Vjoersteroda, zawarliśmy przelotną znajomość. Nalegał, żeby mnie podwieźć swoim samochodem do kliniki, której pacjentką była obecnie moja żona. Szofer zemdlał i samochód zjechał z ulicy. Wszystko stało się bardzo szybko. Nie pamiętam dobrze, bo niestety za dużo wypiłem. Pan Vjoersterod podał mi jakiś przedmiot, żebym wybił dziurę, przez którą moglibyśmy się wydostać z samochodu i zrobiłem, co mogłem. Z wielkim smutkiem przyjąłem wiadomość o śmierci pana Vjoersteroda i jego szofera. Młody człowiek, który ich wyciągnął, zasłużył na medal. Sierżant zapowiedział, że dostanę jeszcze wezwanie, i poszedł sobie.

Lekarz, który przyszedł w południe mnie zbadać, wyraził mi współczucie z powodu rozlicznych dolegliwości i powiedział, że czasem aż dziw bierze, iłu potłuczeń może doznać człowiek, którym rzuca w koziołkującym samochodzie. Przytaknąłem markotnie i zaproponowałem, żeby jak najszybciej puścił mnie do domu.

– Jeżeli czuje się pan na siłach, czemu nie? – powiedział.

Czułem się jak z krzyża zdjęty. Ledwie zginając zesztywniałe członki, wsunąłem na siebie wysuszoną, pomiętą koszulę i spodnie, rezygnując z golenia się, czesania, wiązania krawata, ponieważ podniesienie rąk, którego wymagały te czynności, byłoby zbyt dużą fatygą. Kiedy chwiejnym krokiem zszedłem po schodach, portier na moją prośbę zadzwonił po taksówkę, która podrzuciła mnie kawałeczek – na Welbeck Street – i pozbyła się mnie na progu domu Tonią. Żelazna wieża została odstawiona na miejsce. Nie nosiła najmniejszego śladu uszkodzenia. Czego nie można powiedzieć o tamtej limuzynie, jak również o mnie.

Tonio obrzucił mnie przenikliwym spojrzeniem, posadził w fotelu i dał aptekarski kieliszek z disprinem i nepenthe.

– Z czego to jest? – spytałem po wypiciu.

– Nepenthe? Mieszanka opium i sherry.

– Żartujesz.

Potrząsnął przecząco głową.

– Opium i sherry. Bardzo skuteczny środek. Ile jeszcze razy masz zamiar się zjawiać, na gwałt go potrzebując?

– Nigdy więcej – odparłem. – Koniec z tym.

Spytał, co zaszło, kiedy odjechał z Elżbietą, więc mu powiedziałem, przemilczając jednak szczegół, że to za moją sprawą szoferowi zrobiło się ciemno przed oczami. Ale nie dał się zwieść. Obdarzył mnie krzywym, domyślnym uśmiechem i wyraził pogląd, że zachowywałem się jak pijany idiota.