Выбрать главу

Kiedy powiedziałem o tym Derry’emu na trybunie prasowej podczas drugiej gonitwy, tylko wzruszył ramionami.

– Jasne, że jedzie na Rockville’u. Nie czytasz gazet?

– Wczoraj nie czytałem.

– Ach tak. Tym razem to szczyt jego możliwości. Rockville to trudny koń, nawet dla najlepszych dżokejów, a Dermot się do nich nie zalicza – powiedział Derry, czyszcząc zawzięcie szkła lornetki. – Znajomy bukmacher Jana Łukasza przyjął widocznie znaczną część tych pięćdziesięciu tysięcy Bostona, bo typowania Tomcia Palucha spadły na łeb na szyję i zamiast sto do ośmiu wynoszą zaledwie cztery do jednego. Jak na takiego konia, kurs Tomcia Palucha jest idiotyczny, ale co na to poradzisz.

Przeprowadziłem małe obliczenie. Jeżeli Boston przyjmował zakłady w stosunku dziesięć lub dwanaście do jednego, a udało mu się je przenieść do innego bukmachera po kursie tylko cztery do jednego, wobec tego została mu do wyrównania wielka różnica kursów sześć lub osiem do jednego. Gdyby Tomcio Paluch wygrał, właśnie w takim stosunku musiałby wypłacić wygrane, co i tak dawało w sumie ponad ćwierć miliona funtów i oznaczało, że byłby zmuszony sprzedać sieć kolektur, aby spłacić dług. Głupi Boston – najpierw zadaje się z wielkimi macherami, a potem spłukuje się do suchej nitki.

Nie pokazał się na wybiegu. Roncey osiodłał swojego konia w stajni i przyprowadził go od razu na padok niedługo przed dosiadem koni przez dżokejów. Peter prowadził konia za uzdę, a ja szedłem równo z jego zadem. Nikt jednak nie wychylił się przez ogrodzenie, żeby oblać go kwasem. Nikt jednak nie okazał żadnych złych zamiarów.

– A nie mówiłem? – burknął Roncey. – Tyle zamieszania i krzyku.

Oddał dżokejowi konia, klepnął Tomcia Palucha po zadzie i odszedł pośpiesznie, żeby zająć dobre miejsce na trybunie dla trenerów. Peter wyprowadził konia z padoku na tor, puścił go i Tomcio Paluch pokłusował beztrosko długim, nonszalanckim krokiem, tak nie pasującym do jego wyglądu. Odetchnąłem z ulgą i wróciłem na trybunę prasową, żeby razem z Derrym obejrzeć gonitwę.

– Tomcio Paluch jest faworytem – powiedział. – Na drugim miejscu Zygzak, a po nim Rockville. Spodziewam się, że Zygzak wygra w cuglach.

Podniósł lornetkę do oczu i obserwował konie tłoczące się na starcie. Nie zabrałem ze sobą lornetki, bo przekonałem się, że przyczepiony do niej pasek nieznośnie uciska bolesne miejsca. Brakowało mi jej tak, jak ślimakowi czułek. Start do Pucharu Latarnika znajdował się ćwierć mili od trybun. Skupiłem uwagę na barwnych strojach dżokejów, ale zdołałem rozpoznać tylko cztery.

– Ki diabeł…! – wykrzyknął raptem Derry.

– Tomcio Paluch – powiedziałem z obawą.

Byle nie teraz. Nie na samym starcie. Jak mogłem nie przewidzieć… nie postawić tam kogoś… No, ale było to przecież tak widoczne miejsce, tylu ludzi szło obejrzeć start… Gdyby ktoś chciał tam właśnie zaszkodzić koniowi, miałby świadków bez liku.

– Ktoś uczepił się jego cugli. Nie, odciągnięto go. Boże święty… – Zdumiony Derry parsknął śmiechem. – Nie do wiary. Po prostu nie do wiary.

– Co się tam dzieje? – dopytywałem się. Widziałem tylko ustawiające się spokojnie w szeregu przed linią startu konie, wśród których jakimś cudem znalazł się również Tomcio Paluch, a w tłumie po drugiej stronie ogrodzenia jakieś poruszenie.

– To Ronceyowa… Tak, na pewno ona. Żadna inna tak nie wygląda… Tarza się po trawie z jakimś grubaskiem… szamoczą się. Odciągnęła go od Tomcia Palucha… widać same ręce i nogi… – Ze śmiechu mowę mu odjęło. – Są z nią jej synowie… zwalili się na tego biedaczynę i zrobili młyn jak w rugby…

– Stawiam sto do jednego, że ten biedaczyna to Charlie Boston – powiedziałem ponuro. – I jeżeli to Ronceyowa, a nie „Fama” ocaliła konia, Roncey będzie nam to wypominał do końca życia.

– Do diabła z Ronceyem – powiedział Derry. – Poszły. Sznur koni wyrwał naprzód, zmierzając do pierwszej przeszkody. Siedemnastu konkurentów, dystans trzy i pół mili, a dla zwycięzcy złoty puchar i czek na okrągłą sumkę.

Jeden z nich runął na pierwszej przeszkodzie. Nie Tomcio Paluch, którego biało-czerwone szewrony podrygiwały w pędzie w tylnej grupie. Nie Zygzak, już wysunięty na czwartą pozycję, z której zazwyczaj wygrywał. Nie Egocentryk, przewodzący stawce przed trybunami, by dostarczyć Huntersonom chwili chwały. Nie Rockville pod Finneganem walczącym o swoją karierę w potyczce z koniem, żeby nie dać mu się ponieść.

Konie przeskoczyły rów z wodą przed trybunami. Tłum jęknął, kiedy jeden z nich rozbryzgał wodę wpadając do rowu zadnimi nogami. Dżokej w pomarańczowo-zielonym stroju wyleciał z siodła i przekoziołkował po torze.

– Ten koń zawsze się kąpie – skomentował beznamiętnie Derry. – Powinni go zachować wyłącznie na płotki.

Ani głos, ani ręce nie drżały mu z emocji. Nic go nie kosztowało doprowadzenie Tomcia Palucha na ten tor. Mnie kosztowało aż nadto.

Konie minęły pierwszy zakręt i zaczęły okrążenie. Miały przed sobą jeszcze dwie długości toru. Nie spuszczałem oka z Tomcia Palucha, spodziewając się, że upadnie albo zostanie z tyłu i dżokej zatrzyma go, albo z powodu osłabienia po kolce nie ukończy biegu.

Konie wzięły drugi zakręt i przeskoczyły na prostej trzy płoty, biegnąc ku trybunom. Nadal prowadził Egocentryk. Zygzak utrzymywał się na czwartej pozycji. Finnegan panował jako tako nad Rockvillem gdzieś w środku stawki, a Tomcio Paluch biegł w dalszym ciągu, wcale nie ostatni.

Rów z wodą. Zygzak potknął się, wyrównał krok i biegł dalej. Ale już nie jako czwarty. Jako szósty albo siódmy. Tomcio Paluch wziął rów z wodą ciężko, bez gracji właściwej Egocentrykowi, ale za to dwa razy szybciej. Przesunął się o dwa miejsca do przodu.

Konie znów oddaliły się od trybun.

– Tomcio Paluch już się wyżyłował – skomentował ze spokojem Derry.

– Cholera – powiedziałem.

Dżokej mocno pracował rękami, ponaglając konia. Na próżno. A do przebiegnięcia zostało jeszcze pół dystansu.

Zamknąłem oczy. Natychmiast przygniotło mnie uczucie, że jestem sponiewierany i wycieńczony. Marzyłem o miękkim posłaniu, na którym przespałbym chętnie cały tydzień, uciekając od nużących trosk, udręk i rozczarowań, jakie niosło mi życie. Tydzień samotności, żeby dojść do siebie. Tydzień do nabrania choć trochę sił i ochoty do życia. Przydałby mi się co najmniej tydzień. A mogłem się spodziewać najwyżej jednego dnia.

– Jeden z koni upadł przy skoku przez płot. – Rozlegający się przez głośniki komentarz spikera wyścigów sprawił, że raptownie otworzyłem oczy. – Upadł jeden z prowadzących. To chyba Egocentryk… tak, Egocentryk leży…

Jakże mi żal Huntersonów. I Harry’ego, i Sary. Gail.

Nie chciałem o niej myśleć. Nie mogłem znieść myśli o niej i nie mogłem ich powstrzymać.

– Tomcio Paluch biegnie dalej – powiedział Derry. Biało-czerwone szewrony oddaliły się na tyle, że nie było ich wyraźnie widać.

– Odrobił trochę – rzekł Derry. – Znów dołączył do stawki. Konie przeskoczyły ostatni płot po drugiej stronie toru i weszły w łagodny zakręt poprzedzający prostą, już w bardzo rozciągniętym szyku, z dużymi przerwami dzielącymi poszczególne grupki. Parę biegło chwiejnym krokiem kilkadziesiąt jardów w tyle. Tłum podniósł ryk, przez który przebił się głos spikera.

– I oto Zygzak wychodzi na prowadzenie… rozpoczynając wspaniały finisz…

– Zygzak oderwał się od reszty – skomentował spokojnie Derry. – Zupełnie ich zaskoczył.

– A Tomcio Paluch – spytałem.

– Dość daleko. Ale wciąż drałuje. Trudno się po nim więcej spodziewać.

Zygzak wziął pierwszy płot na prostej o pięć sekund przed resztą stawki.

– Mknie jak wicher – powiedział Derry. Wybaczyłem mu rozpierające go zadowolenie. W swoim artykule typował Zygzaka na zwycięzcę. Zawsze to miło trafić w dziesiątkę. – Tomcio Paluch jest w drugiej grupie. Widzisz go? Nawet jeżeli nie wygra, to się nie skompromitował.

Zygzak przeskoczył przedostatni płot ze sporą przewagą, ścigany przez cztery konie biegnące mniej więcej łeb w łeb, nieco dalej galopował Tomcio Paluch, a za nim pozostała szóstka koni, które nie odpadły z gonitwy. Gdyby nawet trzeba było zadowolić się taką kolejnością, przedterminowi totkowicze mieli przynajmniej na co popatrzeć i nie wyrzucili pieniędzy całkiem w błoto.