Respirator miała nowoczesny, pancerzowy, tak zwany spiropancerz, a nie starego typu, całkowicie otaczające ciało żelazne płuco. Spiropancerz przypominał nieco napierśnik zbroi. Przykrywał całą klatkę piersiową, oblamowany był grubym wałkiem z lateksu i przypięty opasującymi ciało paskami. Oddychanie polegało właściwie na zasysaniu powietrza. Połączona ze spiropancerzem grubym, elastycznym wężem pompa na zmianę to wytwarzała wewnątrz niego częściową próżnię, to znów tłoczyła powietrze. W fazie próżni klatka piersiowa Elżbiety unosiła się, pozwalając powietrzu wpłynąć do płuc. W fazie tłoczenia jej pierś zapadała się, wypychając z płuc zużyte powietrze.
Spiropancerz, znacznie wygodniejszy i łatwiejszy w obsłudze niż respirator skrzynkowy, miał tylko jedną wadę. Choćbyśmy nie wiem jak się starali i upychali niezliczone szaliki i swetry pomiędzy wałek z lateksu a koszulę nocną, i tak wciąż jej wiało. Jakoś to znosiła, o ile powietrze w mieszkaniu było ciepłe. Latem nie mieliśmy z tym kłopotu. Trudno się jednak dziwić, że zimne powietrze, ustawicznie owiewające jej pierś, bardzo jej przeszkadzało. Poza tym chłód ograniczał do zera tę niewielką, jaka jej pozostała, zdolność wykonywania ruchów lewą ręką i nadgarstkiem, a bez nich nie mogła się obejść. Rachunki za ogrzewanie płaciliśmy astronomiczne.
W ciągu dziewięciu i pół roku od wyciągnięcia jej ze szpitala, nabyliśmy niemal wszystkie wymyślne aparaty i urządzenia, jakie tylko wynaleziono. Całe mieszkanie było zasłane drutami i bloczkami. Elżbieta mogła czytać książki, zaciągać zasłony, zapalać i gasić światło, radio, telewizor, korzystać z telefonu i pisać listy na maszynie. Większość tych czynności umożliwiała elektryczna magiczna skrzynka o nazwie Possum. Przy pozostałych działał system dźwigni uruchamianych muśnięciem palca. Naszą ostatnią zdobycz stanowił elektryczny bloczek, który podnosił za łokieć lewą rękę i przekręcał ją, umożliwiając Elżbiecie samodzielne spożywanie niektórych potraw, bo inaczej trzeba ją było karmić łyżeczką. A dzięki elektrycznej szczoteczce na uchwycie mogła też sama myć sobie zęby.
Ja spałem w drugim końcu pokoju na kanapie z dzwonkiem nad uchem na wypadek, gdyby potrzebowała mnie w nocy. Dzwonki zostały także zainstalowane w kuchni, łazience i maleńkim pokoiku służącym mi do pracy, które to pomieszczenia wraz z dużym pokojem składały się na nasze mieszkanie.
Kiedy Elżbieta zachorowała, byliśmy trzy lata po ślubie i oboje mieliśmy po dwadzieścia cztery lata. Mieszkaliśmy w Singapurze, gdzie pracowałem jako początkujący dziennikarz w biurze Agencji Reutera, a do Anglii przylecieliśmy na planowany miesięczny urlop.
W samolocie Elżbieta poczuła się źle. Raziło ją światło, odczuwała piekielny ból z tyłu głowy i bolesne kłucie w piersiach. Wysiadła na lotnisku Heathrow, przeszła kawałek po asfalcie, upadła w połowie drogi do dworca i już nigdy więcej nie wstała o własnych siłach.
Łączące nas uczucie przetrwało wszystko, co potem nastąpiło, ubóstwo, gniew, łzy, rozczarowania, desperacje. Po kilku latach wyszliśmy z tego i wszystko się jakoś ułożyło – mieszkaliśmy wygodnie, ja miałem dobrą pracę i prowadziliśmy w miarę ustabilizowane życie. Byliśmy bliskimi i wiernymi przyjaciółmi.
Ale nie kochankami.
Na początku próbowaliśmy. Naturalnie Elżbieta zachowała zmysł dotyku, ponieważ wirus polio atakuje jedynie nerwy ruchowe, czuciowe pozostawiając nie tknięte. Ale po zdjęciu spiropancerza mogła oddychać najwyżej przez trzy, cztery minuty, a poza tym jej wyniszczone ciało nie wytrzymywało najmniejszego obciążenia ani ucisku w którymkolwiek miejscu. Kiedy po kilku nieudanych próbach zaproponowałem, żebyśmy to na jakiś czas odłożyli, uśmiechnęła się do mnie z ogromną, jak mi się wydało, ulgą i od tamtej pory właściwie nie wracaliśmy do tego tematu. Wychowanie jakie otrzymała w dzieciństwie, pozwoliło jej bez trudu pogodzić się z pozbawionym fizycznych zbliżeń bytowaniem. Zupełnie jakby nie przeżyła tych trzech lat szczęśliwego małżeństwa.
Nazajutrz po moim wypadzie do Virginia Water wyszedłem z domu natychmiast po przyjściu pani Woodward i pojechałem bedfordem na północny wschód od Londynu, do serca hrabsta Essex. Tym razem celem mojej wyprawy był farmer, który na swoich polach wyhodował złoto w postaci Tomcia Palucha, faworyta gonitwy o Złoty Puchar Latarnika w zakładach długoterminowych, przed ogłoszeniem numerów startowych.
Chwasty porastały bujnie brzegi wyboistej drogi prowadzącej od dwóch zmurszałych słupków bramy wjazdowej bez skrzydeł do obejścia Victora Ronceya. Sam dom, niczym nie wyróżniająca się konstrukcja z brunatnych cegieł, stał w naniesionej przez wiatr kupie rozmokłych, nie uprzątanych liści i spoglądał tępo symetrycznymi, brudnymi oknami. Nieokreślonego koloru farba spokojnie odłaziła od stolarki, a nad kominami nie unosił się dym.
Zapukałem do uchylonych tylnych drzwi i zawołałem, zaglądając do małego korytarza, skąd głos mój rozszedł się po domu, ale nikt mi nie odpowiedział. Słychać było głośne tykanie taniego zegara. Mój zmysł powonienia zaatakowała bezpardonowo woń gumiaków świetnie obeznanych z krowim łajnem. Na brzegu kuchennego stołu leżała pozostawiona przez kogoś paczka z mięsem, z której, przesiąkając przez opakowanie z gazety, pociekła cienka stróżka wodnistej krwi i utworzyła na podłodze małą różową kałużę.
Obróciłem się na pięcie, przeszedłem przez niechlujne podwórze i zajrzałem do kilku przybudówek. W jednej stał traktor oblepiony mniej więcej sześcioletnią warstwą błota. W drugiej sterta przykurzonego koksu sąsiadowała z bezładnym stosem starych połamanych skrzynek i popiłowanych na kawałki gałęzi. Jeszcze jedna, większa szopa magazynowała kurz, pajęczyny i nic poza tym.
Kiedy stojąc na środku podwórza zastanawiałem się, czy wypada dalej wściubiać nos, zza rogu po drugiej stronie wyłonił się potężny młodzian w robionej na drutach pasiastej czapce z czerwonym pomponem. Prócz tego miał na sobie ogromny, niechlujny jasnoniebieski sweter i brudne dżinsy wetknięte w ciężkie gumiaki. Płowowłosy, z okrągłą, ogorzałą twarzą wyglądał na wesołego, prostego chłopaka.
– Dzień dobry – powiedział. – Szuka pan kogoś?
Głos miał beztroski naznaczony miejscową wymową.
– Pana Ronceya.
– Ujeżdża konie. Radzę przyjść później.
– Ile mu to zajmie?
– Jakąś godzinę – odparł, wzruszając ramionami.
– Wobec tego zaczekam, jeśli można – powiedziałem, wskazując swoją furgonetkę.
– Jak panu wygodniej.
Zrobił kilka kroków w stronę domu, po czym zatrzymał się i zawrócił.
– Ej, a czy pan przypadkiem nie jest tym facetem, który dzwonił?
– Jakim facetem?
– Jamesem Tyronem?
– Zgadza się.
– No to czemu, do diabła, nic pan nie mówi? Myślałem, że pan przejezdny… proszę do domu. Zje pan śniadanie?
– Śniadanie? Uśmiechnął się.
– Tak. Wiem, że dochodzi jedenasta. Ale ja wstaję przed szóstą. O tej porze jestem znów głodny.
Wprowadził mnie do domu przez tylne drzwi, zignorował cieknące mięso i wzmocnił woń gumiaków człapiąc przez kuchnię do drugich drzwi, które następnie otworzył.
– Mamo? – krzyknął. – Mamo!… Gdzieś tu jest – powiedział wzruszając ramionami i zawracając. – Nieważne. Zje pan jajecznicy?
Podziękowałem, ale kiedy wyciągnął gigantyczną patelnię i wrzucił do niej furę boczku, zmieniłem zdanie.
– A pan zaparzy kawę – polecił, wskazując ręką. Kubki, zmielona kawa, cukier, mleko, czajnik i łyżeczki stały razem na ławie koło zlewu.
– Mama wspaniale się organizuje – wyjaśnił z wesołym uśmiechem.
Usmażył fachowo sześć jaj i rozłożył je po równo na dwa talerze, dokładając z boku po pajdzie świeżego białego chleba.