Выбрать главу

Przyglądaliśmy się mu, jak puszcza je wolno na pobliskie pole. Pat stał przy bramie z Peterem, większym od niego, bardziej pewnym siebie i mającym ze sobą znacznie mniej problemów.

– Ma pan udanych synów – powiedziałem do Ronceya. Zacisnął usta. Nie byli jego dumą. Zamiast odpowiedzieć mi na mój podchwytliwy komplement, rzekł:

– Wejdziemy do domu i wypyta mnie pan o wszystko, co chce. Powiedział pan, że to do jakiegoś magazynu?

Skinąłem głową.

– Pat – krzyknął. – Wyczyść dobrze te trzy konie, nakarm, a Joe niech zabierze się do strzyżenia żywopłotu. Peter, nie stój tak. Masz swoją robotę.

Obaj synowie spojrzeli na niego ze ślepym posłuszeństwem, pod jakim zwykle kryje się kipiący bunt. Odeszli po wyraźnej zwłoce, z minami wyrażającymi spokój i pogodzenie się z losem. Były one jednak jak pokrywki tłumiące nagromadzoną parę. Pomyślałem, że być może któregoś dnia Roncey się nią sparzy.

Energicznie powiódł mnie przez podwórko i wprowadził do kuchni. Mięso wciąż leżało na stole, kapiąc. Roncey minął je i gestem zaprosił mnie, żebym wszedł za nim przez drzwi w głębi kuchni, prowadzące do małego ciemnego korytarza.

– Madge? zawołał. – Madge?

Ojcu powiodło się tak samo kiepsko jak wcześniej synowi. Wzruszył identycznie jak tamten ramionami i wprowadził mnie do pokoju równie zapuszczonego i niechlujnego, jak reszta gospodarstwa. Stosy śmieci, listów, gazet, ubrań, zabawek i rupieci niewiadomego przeznaczenia zaścielały wszystkie płaskie powierzchnie, w tym krzesła i podłogę. Na parapecie okna stał wazon ze zwiędłymi i uschłymi chryzantemami, a kilka pajęczyn pokrywało sufit bezwstydną siecią. Palenisko wypełniał ostygły popiół z wczorajszego dnia. Równie dobrze można było powiedzieć, że pokój nosi ślady zamieszkania, jak zaniedbania.

– Proszę usiąść gdzie się da – rzekł Roncey. – Żona pozwala chłopcom na wszystko. Brak jej stanowczości. Ja trzymam ich krótko, poza domem oczywiście.

– Ilu ich pan ma?

– Synów? Pięciu.

– I córkę? – spytałem.

– Nie – odparł szorstko. – Pięciu synów. – Nie była to dla niego przyjemna myśl. – Co to za magazyn?

– „Lakmus” – odparłem. – Chcą zamieścić relację z przygotowań do Pucharu Latarnika, więc pomyślałem, że tym razem pominę duże stajnie i dla odmiany rzucę trochę światła na kogoś innego.

– No tak, cóż - powiedział niepewnie. – Już o mnie kiedyś pisano.

– Tak, tak, oczywiście – uspokoiłem go.

– O Pucharze Latarnika również. Pokażę panu. – Wstał, podszedł do biurka z dwoma rzędami szuflad, wyciągnął jedną z nich do końca i przyniósł tam, gdzie siedziałem. Położył szufladę na środku kanapy, zmiótł ręką na podłogę pognieciony sweter, dwa poobijane samochodziki oraz puste papierowe opakowanie i sam usiadł na opróżnionym miejscu.

Szuflada zawierała stos fotografii i wycinków wrzuconych na kupę. Nikt tu bynajmniej niczego nie wklejał do drogich, oprawnych w skórę albumów, jak u Huntersonów.

Moje myśli pomknęły do Gail. Widziałem, że Roncey coś do mnie mówi, ale akurat w tej chwili myślałem o niej. Jej krągłościach, pachnącej, śniadej skórze. Roncey czekał na odpowiedź, a ja nie dosłyszałem pytania.

– Przepraszam powiedziałem.

– Pytałem, czy zna pan Berta Checkova. – Trzymał w ręku długi wycinek z gazety ze zdjęciem i rzucającym się w oczy tytułem „Stawiać na Tomcia Palucha, i to JUŻ!”

– I tak… i nie – odparłem niezdecydowanie.

– Jak to? – spytał szorstko. – Pracuje pan w tej samej branży, więc powinien pan go chyba znać.

– Rzeczywiście, znałem go. Ale umarł. W zeszły piątek. Wziąłem wycinek i zacząłem czytać, a Roncey odegrał rolę wstrząśniętego, ale mało przekonywająco, bo w jego głosie przebijała obojętność.

Przewidując szanse Tomcia Palucha w Pucharze Latarnika Bert wyrażał się dosadnie i barwnie. Jego zdaniem taksator od handicapów był ślepy i cierpiał na zaćmienie umysłowe wyznaczając Tomciowi Paluchowi obciążenie sześćdziesiąt i pół kilograma, zaś wszyscy goście, którzy natychmiast nie skorzystają z takiej okazji, powinni sobie sprawić jelenie rogi. Uważał, że początkowo w zakładach długoterminowych będą oferowane bardzo korzystne stawki, jednakże radził wszystkim, żeby się pośpieszyli z obstawianiem, zanim bukmacherzy połapią się jaki to złoty interes. Ostra stylistyka Berta zapewniła koniowi Ronceya więcej szwungu niż czterostopniowa rakieta.

– Nie czytałem tego artykułu – przyznałem się. – Przeoczyłem go.

Checkov zadzwonił do mnie nie dalej jak w zeszły czwartek, a artykuł ukazał się w piątek. A więc w tym samym dniu, w którym zginął. Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się, że go opublikuje. Kiedy telefonował, był na moje rozeznanie, mocno pijany.

– To całkiem możliwe – przyznałem.

– Zadowolony też za bardzo nie byłem.

– Z artykułu?

– Sam jeszcze nie postawiłem na swojego konia, rozumie pan? A on tak z tym wyskoczył – zepsuł cenę. Kiedy zadzwoniłem do swojego bukmachera w piątek, nie chciał mi dać więcej niż sto do ośmiu, dzisiaj zrobili go faworytem w stosunku osiem do jednego, a przecież do gonitwy jeszcze prawie trzy tygodnie. Pewnie, że to dobry koń, ale Arkle to on nie jest. Właściwie, to ja tego nie pojmuję.

– Nie pojmuje pan, dlaczego Checkov radził na niego stawiać?

Ociągał się z odpowiedzią.

– Powiedzmy, że nie pojmuję, dlaczego aż tak zdecydowanie.

– Ale na pewno liczy pan na wygraną?

– Liczę – powtórzył. – Jasne, że liczę na wygraną. Ale nie startowaliśmy jeszcze w tak ważnej gonitwie… Nie oczekuję zwycięstwa, rozumie pan?

– Ma pan takie same szanse jak wszyscy – powiedziałem. – Checkov musiał czymś wypełnić swoją rubrykę. Czytelnicy nie lubią letnich artykułów, trzeba im dostarczać zdecydowanych wypowiedzi.

Obdarował mnie cienkim uśmieszkiem podszytym szyderstwem dla takiego pójścia na łatwiznę. Był to człowiek, który nie miał zrozumienia ani serca dla innych ludzi i ich problemów, nawet dla własnych synów.

Drzwi pokoju otwarły się i weszła potężnie zbudowana kobieta w sukience w słoneczniki. Jej nogi, bez pończoch, porastały gęsto jasne włoski, a opuchnięte kostki wylewały się ze sponiewieranych niebieskich rannych pantofli. Niemniej stąpała bardzo lekko i poruszała się powoli, co sprawiało takie wrażenie, jakby posuwała się naprzód w stanie nieważkości – wyczyn nie lada przy wadze z pewnością przekraczającej siedemdziesiąt pięć kilogramów.

Bezkształtna masa jasnokasztanowych włosów okalała niczym chmura jej twarz, z której dwoje marzycielskich oczu patrzało na świat wpół przytomnie. Twarz miała miękko zaokrągloną, już me młodą, ale wciąż jakby niedojrzałą. Osądziłem bezlitośnie, że życie, jakie wiodła w wyobraźni, było dla niej bardziej realne, niż rzeczywistość. Domyślałem się, że minioną godzinę spędziła gdzieś daleko, znacznie dalej niż piętro wyżej.

– Nie wiedziałam, że jesteś w domu – powiedziała do Ronceya, który wstał w chwilę po mnie.

– Madge, to pan James Tyrone. Mówiłem ci, że przyjedzie. – Mówiłeś? – Przeniosła błędne spojrzenie na mnie. – No, to rozmawiajcie sobie – powiedziała.

– Gdzie byłaś? – spytał Roncey. – Nie słyszałaś, jak cię wołałem?

– Wołałeś? – powtórzyła, potrząsając głową. – Słałam łóżka, jak zwykle. – Stanęła na środku pokoju i rozglądając się niepewnie ogarnęła wzrokiem bałagan. – Dlaczego nie napaliłeś w kominku?

Spojrzałem mimowolnie na górę popiołu na palenisku, ale jej wcale ona nie przeszkadzała. Z odrapanej dębowej skrzynki przy kominku wyjęła trzy brykiety na rozpałkę i garść patyków. Spoczęły one na popiele, niedbale tylko rozgarniętym pogrzebaczem. Potarła zapałkę, zapaliła brykiety i ułożyła w kopczyk węgiel. Świeży ogień zapłonął spokojnie na szczątkach starego, a Ronceyowa wzięła kominkową szczotkę i zmiotła z widoku kilka żużli za stos bierwion.

Zafascynowany obserwowałem dalszy ciąg tych porządków. Przepłynęła przez pokój do zwiędłych kwiatów, otworzyła okno i wyrzuciła je. Potem wylała w ślad za nimi wodę z wazonu, postawiła go na parapecie i zamknęła okno.