W mesie w Mirnym różowe obłoki nie cieszyły się powodzeniem. Częściej można było usłyszeć sceptyczne uwagi niż komentarze świadczące o poważniejszym zainteresowaniu. „Król wisusów” Zora Bruk z „klubu wesołych pomysłów” nacierał na flegmatycznego sejsmologa, weterana Antarktydy:
– Słyszeliście o latających talerzach?
– A bo co?
– A o bankiecie w Mac Murdoch?
– A bo co?
– Odprowadzaliście korespondenta „Life’u”, kiedy leciał do Nowego Jorku?
– A bo co?
– Bo nic. Tylko że za nim poleciały do redakcji różowe kaczki.
– Wiesz co? Całuj psa w nos!
Zora uśmiechał się, wyszukiwał następną ofiarę. Mnie oszczędził, nie uważał się widocznie za dostatecznie uzbrojonego do potyczki ze mną. Jadłem obiad z glacjologiem Ziernowem, który był ode mnie starszy zaledwie o osiem lat, ale mógł już pisać przed swoim nazwiskiem „prof.”. Cokolwiek by się o tym mówiło, każdy chciałby mieć stopień doktorski w trzydziestym szóstym roku życia, chociaż mnie, humaniście z zamiłowania, glacjologia nie wydawała się być tak bardzo ważną dla postępu ludzkości nauką. Kiedyś wyraziłem ten pogląd w rozmowie z Ziernowem.
Odpowiedział mi:
– A wiecie, ile jest na Ziemi lodu i śniegu? Na samej tylko Antarktydzie powierzchnia pancerza lodowego w zimie sięga dwudziestu dwóch milionów kilometrów kwadratowych, a w Arktyce jedenastu milionów plus Grenlandia i wybrzeża Oceanu Lodowatego. A dodajcie jeszcze do tego wszystkie szczyty górskie z wiecznym śniegiem i lodowce, nie licząc już zamarzających w zimie rzek. Ile to będzie razem? Mniej więcej jedna trzecia powierzchni wszystkich lądów. Kontynent lodowy jest dwakroć większy niż Afryka. To nie jest takie nieważne dla ludzkości.
Jak to się mówi – wzięły mnie te lody. Przełknąłem także serdeczne życzenia, żebym się czegoś nauczył w czasie mego pobytu na Antarktydzie. Ale od tego czasu Ziernow obdarzał mnie swoją łaskawą uwagą, a w dniu, kiedy nadszedł komunikat o różowych obłokach, spotkawszy mnie na obiedzie od razu zaproponował:
– Chcecie odbyć małą przejażdżkę w głąb kontynentu? Ze trzysta kilometrów?
– W jakim celu?
– Zamierzamy sprawdzić, jak to jest z tym amerykańskim zjawiskiem. Wszyscy uważają to za mało prawdopodobne. Będziecie robili kolorowe zdjęcia, obłoki są przecież różowe.
– Wielkie rzeczy – powiedziałem – najbanalniejszy efekt optyczny.
– Nie wiem. Nie mogę kategorycznie temu zaprzeczyć. W komunikacie podkreśla się, że ich kolor nie zależy podobno od oświetlenia. Oczywista można przyjąć, że jest tam jakaś domieszka aerosolu pochodzenia ziemskiego, albo, przypuśćmy, pochodzący z meteorytów pył z kosmosu. Zresztą interesuje mnie coś innego.
– Co?
– Stan lodów w tym rejonie.
Nie zapytałem wtedy, dlaczego interesuje go stan lodów w tym rejonie, ale przypomniałem sobie o tym, kiedy Ziernow rozmyślał na głos przed tajemniczą ścianą lodową. Najwyraźniej łączył ze sobą te dwie rzeczy.
W amfibii przysiadłem się do roboczego stolika Diaczuka.
– Dziwna ściana, dziwnie ścięta – powiedziałem. – Piłą ją ktoś spiłował czy jak? Ale co tu mają do rzeczy oblekli?
– Czemu łączysz z tym obłoki? – zdziwił się Tolek.
– To nie ja je łączę. Dlaczego Ziernow, zastanawiając się nad lodowcem, nagle napomknął o obłokach?
– Nie bądź za mądry. To rzeczywiście dziwny lodowiec, ale obłoki nic tu nie mają do rzeczy. Przecież nie są produktem lodowca.
– A gdyby tak było?
– Gdyby ciocia miała wąsy… Pomóż mi lepiej przygotować śniadanie. Jak myślisz – omlet z proszku czy konserwy?
Nie zdążyłem mu odpowiedzieć. Nastąpił wstrząs i upadliśmy na podłogę. „Spadamy w przepaść, czy po prostu amfibia się obsunęła?” W tejże chwili straszliwe czołowe uderzenie odrzuciło nas do tyłu. Poleciałem na przeciwległą ścianę. Coś zimnego i ciężkiego zwaliło mi się na głowę, straciłem przytomność.
SOBOWTÓRY
Ocknąłem się, ale niezupełnie, leżałem bowiem bez ruchu, nie mając siły otworzyć oczu. Pracowała tylko świadomość, a może raczej podświadomość – mętne, nieokreślone wrażenia przebiegały mi przez mózg, a równie nieokreślona i równie mętna myśl usiłowała je uściślić. Byłem chyba w stanie nieważkości, wydawało mi się, że płynę czy też wiszę nie w powietrzu nawet i nie w próżni, lecz w jakimś ciepławym bezbarwnym koloidzie, gęstym i niewyczuwalnym, a zarazem wypełniającym mnie bez reszty. Ów koloid przenikał przez pory skóry, przenikał do oczu i ust, wypełniał żołądek i płuca, mieszał się z krwią, a może nawet zmienił jej krążenie w moim ciele. Miałem dziwne, wszelako uparcie nie opuszczające mnie uczucie, że ktoś niewidzialny uważnie patrzy przez moje ciało, przygląda się ciekawie każdej komórce i każdemu nerwowi, zaziera do każdego zakątka mózgu. Nie odczuwałem ani strachu, ani bólu, spałem i nie spałem zarazem, śnił mi się bezsensowny, bezkształtny sen, a jednocześnie wiedziałem, że nie jest to sen.
Kiedy odzyskałem świadomość, dookoła było tak samo jasno i cicho. Z trudem uniosłem powieki, towarzyszył temu dotkliwy kłujący ból w skroniach. Tuż przed moimi oczyma wystrzelał w górę gładki, rdzawy, jak gdyby wypolerowany pień drzewa. Eukaliptus czy palma? A może maszt okrętowy, którego wierzchołka nie widziałem – nie byłem w stanie podnieść głowy. Namacałem coś twardego i zimnego, chyba kamień. Popchnąłem ten kamień, bezszelestnie odtoczył się w trawę. Moje oczy szukały zieleni trawnika w podmoskiewskim parku, ale trawnik ten nie wiedzieć czemu miał barwę ochry. Zaś z góry, z okna albo z nieba napływało tak oślepiająco białe światło, że pamięć podsunęła mi natychmiast zarówno obraz nieskończonej białej pustyni, jak i błękitny odblask ściany lodowej. Od razu wszystko sobie przypomniałem.
Pokonując ból uniosłem się i usiadłem, rozglądałem się dokoła, poznawałem wszystko. Brunatny trawnik to było linoleum, rudawy pień był nogą stołu, a kamień w zasięgu mojej ręki okazał się moją własną kamerą filmową. Z pewnością właśnie ta kamera uderzyła mnie w głowę, kiedy amfibia zaczęła spadać. Ale gdzie jest w takim razie Diaczuk? Zawołałem go, nie odpowiedział. Nie odpowiedzieli także na moje wołanie ani Ziernow, ani Czocheli. W ciszy nie przypominającej bynajmniej ciszy pokoju, w którym mieszkasz lub pracujesz, czytelniku – w którym zawsze kapie skądś woda, skrzypi podłoga, tyka zegarek albo brzęczy mucha, co przypadkowo wleciała z ulicy – słychać było tylko mój głos. Przyłożyłem rękę z zegarkiem do ucha – zegarek szedł. Było dwadzieścia po dwunastej.
Jakoś tam wstałem i przytrzymując się ściany podszedłem do kabiny nawigatora. Była pusta, ze stołu zniknęły nawet rękawiczki i lornetka, a z oparcia krzesła podbita futrem kurtka Ziernowa. Nie było także dziennika, który Ziernow prowadził podczas wyprawy. Wano zaginął, zniknęły także i jego rękawice i kurtka. Wyjrzałem przez iluminator czołowy, szkło ochronne iluminatora było stłuczone i wgięte do wewnątrz. A za iluminatorem bielał gładki iskrzący śnieg, jakby nie zdarzyła się żadna katastrofa.
Ale pamięć nie oszukiwała mnie, ból głowy także mnie nie oszukiwał. W lustrze pokładowym zobaczyłem moją twarz z zaschniętą na czole krwią. Byłem ranny, ale kość została nienaruszona, rękojeść kamery zdarła tylko skórę. A więc coś się jednak zdarzyło. A może moi towarzysze znajdują się gdzieś nie opodal, na śniegu? Poszedłem do suszarni, obejrzałem zaciski na narty – nart nie było. Nie było także duralowych sanek. Zniknęły wszystkie kurtki, wszystkie czapki, została tylko moja kurtka i moja czapka. Otworzyłem drzwi, zeskoczyłem na lód – lód przebłyskiwał błękitnawo spod zwiewanego przez wiatr sypkiego śniegu. Ziernow miał rację, kiedy mówił o niezwykłości tak cienkiej pokrywy śnieżnej w głębi polarnego kontynentu.
Rozejrzałem się. Obok naszej „Charkowianki” stała jej siostra, równie wielka i piękna, równie przyprószona śniegiem. Dogoniła nas zapewne jadąc z Mirnego, a może spotkała nas w drodze powrotnej do Mirnego. Z pewnością udzieliła nam pomocy. Nasza amfibia wpadła bowiem rzeczywiście do szczeliny, w odległości dziesięciu metrów zobaczyłem ślad tego upadku – czarny otwór studzienny w maskującej szczelinę lodową firnowej skorupie. Chłopcy z tamtej amfibii musieli zauważyć naszą kraksę (na szczęście uwięźliśmy zapewne gdzieś w górnych partiach rozpadliny) i wyciągnęli na górę i nas, i nasz nieszczęsny pojazd.