– Mój Boże, Rosjanin! – wykrzyknęła, także po rosyjsku.
– Skąd się tu wzięłaś?
– Irena – to mój pseudonim w Resistance. Skąd pan go zna?
– Nie znam żadnego pseudonimu. Nie miałem pojęcia, że używasz pseudonimu. Wiem tylko, że przed godziną jedliśmy razem kolację w hotelu „Bretagne” w Paryżu.
– To jakieś nieporozumienie – powiedziała chłodno.
Wściekłem się.
– Nie poznałaś mnie? Spójrz na mnie!
– Kim pan jest?
– Przecież razem przylecieliśmy z Moskwy. Czy tego także nie pamiętasz?
– Kiedy?
– W-w-wczoraj… – Zacząłem się już jąkać.
– W jakim to było roku?
Na takie dictum po prostu zamarłem z rozdziawionymi ustami. Cóż mogłem jej odpowiedzieć, skoro była w stanie zadać takie pytanie?
– Nie dziw się, Juri – szepnął do mnie Martin. Nie rozumiał ani słowa, ale domyślił się, dlaczego tak się denerwuję. – To nie ona. To wilkołak.
Irena ciągle jeszcze patrzyła obcym wzrokiem to na mnie, to na Martina.
– Pamięć przyszłości – powiedziała zagadkowo. – On z pewnością musiał kiedyś o tym myśleć. Może nawet spotkał pana i ją. Jest podobna do mnie? I ma na imię Irena? Dziwne.
– Dlaczego? – nie wytrzymałem.
– Miałam córkę, Irenę. W czterdziestym skończyła rok. Osowieć zabrał ją do Moskwy. Jeszcze przed upadkiem Paryża.
– Co za Osowieć? Akademik?
– Nie. Zwykły uczony. Pracował z Pawłem Langevin.
W ciemnościach błysnęła nagle jakaś iskierka.
– A pani, pani mąż? – zapytałem, zaczynając już rozumieć.
– Mąż wraz z ambasadą wyjechał do Vichy. Przyjechał potem, ale już sam. Przystanął koło jakiejś przydrożnej fermy, nie wiem, czy potrzebował wody do chłodnicy, czy po prostu chciało mu się pić. Wtedy już bombardowano szosy. No cóż, to wszystko. Trafiło prosto w niego – uśmiechnęła się smutnie, ale jednak się uśmiechnęła, widocznie już się z tym pogodziła. – Trzymam się tak dobrze, bo właśnie tak wyobraża mnie sobie Etienne. Ale w rzeczywistości zniosłam to znacznie gorzej.
Wszystko się zgadzało. Osowieć nie był jeszcze wtedy członkiem Akademii Nauk, ale już pracował z Langevinem – wiedziałem o tym. To zapewne on wychował Irenę. Od niego Irena dowiedziała się o swojej matce. Ale co tu ma do rzeczy Etienne?
Nie mogłem się powstrzymać i zapytałem o to. Kobieta roześmiała się.
– Przecież istnieję właśnie w jego wyobraźni. Etienne z pewnością myśli o mnie w tej chwili. Kochał się we mnie na zabój. A jednak wydał mnie Niemcom.
Przypomniałem sobie słowa Langego: „Zdradził nawet najdroższą mu kobietę, w której kochał się beznadziejnie. Tak bardzo chciał zdradzić!”. A zatem stało się to jeszcze przed naszym spotkaniem z gestapowcem. A zatem czas liczy się w tym życiu jakaś zupełnie inaczej. Jest przemieszany jak karty w potasowanej talii.
– Jesteście może głodni? – zapytała kobieta.
– Chętnie bym coś wypił – powiedział Martin, który domyślił się, o czym mowa.
Skinęła głową, mrużąc przy tym oczy zupełnie jak Irena, i uśmiechnęła się. Nawet uśmiechy ich obu bardzo były podobne do siebie.
– Poczekajcie na mnie, tutaj nikt nie przyjdzie. No, a gdyby… Broni, oczywiście, nie macie? – przesunęła jakąś deskę pod blatem stołu i wyjęła ze skrytki ręczny granat i mały płaski brauning. – Nie śmiejcie się, to nie jest zabawka. Bije bardzo celnie.
I wyszła. Ja wziąłem brauning, Martin granat.
– To matka Ireny – powiedziałem.
– Coraz lepiej. Skąd ona się tu wzięła?
– Mówi, że Etienne w tej chwili o niej myśli. W czasie wojny była razem z nim w Resistance.
– Jeszcze jeden wilkołak – powiedział Martin i splunął. – Warto by ich wszystkich wykończyć tym granatem – i uderzył się po kieszeni.
– Nie gorączkuj się. Przecież stworzono ich ludźmi. Ludźmi a nie kukłami. To nie jest Sand City.
– Ludźmi – powtórzył ironicznie Martin. – Oni wiedzą, że powtarzają czyjeś życie, znają nawet przyszłość… przyszłość tych, których życie powtarzają. Widziałeś „Draculę”? To taki film o wampirach. Za dnia są martwi, ożywają nocą. Żyją od zmroku do świtu. Tacy to i ludzie. Obawiam się, że po tej uroczej nocy będziemy się musieli przebrać w kaftany bezpieczeństwa. Jeśli oczywiście nie zatłuką nas tu bosze.
– Nie mów tak głośno – przerwałem mu – bo jeszcze nas usłyszą. Na razie nie jest jeszcze tak źle. Mamy już broń. Przyszłość pokaże, co będzie dalej.
Weszła „Irena”. Nic wiedziałem, jak naprawdę ma na imię, i w myślach nadal nazywałem ją „Irena”.
– Lepiej nie przynosić tu niczego do picia – powiedziała – to by mogło zwrócić uwagę. Pójdziemy do baru. Wszyscy tam są pijani, nikogo nie zdziwią jeszcze dwaj gaście. Barman jest już uprzedzony. Tylko niech Amerykanin nic nie mówi, gdyby ktoś go o coś zapytał, niech odpowiada po francusku: „Gardło mnie boli, nie mogę mówić”. Jak pan ma na imię? Proszę powtórzyć, Martin: „Gardło mnie boli, nie mogę mówić”.
Martin kilkakrotnie powtórzył to zdanie. Poprawiała go.
– O, tak. Teraz ujdzie. Co najmniej przez pół godziny nic wam nie grozi. Za pół godziny przyjdzie Lange z minerem i z fizylierami. Z baru kuchennymi schodami można przejść do pokoju na górze, gdzie gra w brydża generał Berr. Pod stołem jest tam mina z mechanizmem zegarowym. Za czterdzieści pięć minut cały budynek wyleci w powietrze.
– Matko najświętsza! – zawołałem po rosyjsku. – W takim razie trzeba stąd dać nogę!
– Nie wylecimy w powietrze – uśmiechnęła się ze smutkiem. – Etienne doniósł o wszystkim Langemu. Mnie złapią na górze, u Berra, miner rozbroi minę, a Lange dostanie Sturmbannfuhrera. Kiedy przyjdzie, odczekajcie dwie minuty i spokojnie wyjdźcie.
Otworzyłem usta i zamknąłem je znowu. Taka rozmowa była do pomyślenia tylko w klinice psychiatrycznej. Ale kobieta mówiła nadaclass="underline"
– Proszę się nie dziwić. Etienne’a przy tym nie było, ale Lange pamięta wszystko. Łaził wszędzie, wypytywał wszystkich gości. Ma znakomitą pamięć. Wszystko było dokładnie tak, jak” to zobaczycie.
ZMIENIAMY PRZESZŁOŚĆ
W pierwszym pokoju grano w karty. Unosił się tu zapach popiołu i tytoniu i było tyle dymu, że nic nie można było zobaczyć. Dym to gęstniał, to znów rzedł, ale nawet kiedy się rozwiewał, wszystko było płynne, zatracało kształty, opływało, kurczyło się, jak gdyby kształty obowiązujące w tym świecie nie były podporządkowane prawom geometrii euklidesowej. Nagle wyciągała się długa jak narta ręka trzymająca karty i licytowały się ochrypłe głosy: „Te pięć i jeszcze pięć… Pas… Sprawdzę…”, to znów przecinała tę rękę taca, na której balansowała butelka koniaku, a w prostokącie etykiety na butelce niczym na ekranie telewizora pojawiała się nagle czyjaś twarz z przystrzyżonymi wąsikami i ta twarz z kolei przekształcała się w plakat pełen krzykliwych liter: „VERBOTEN… VERBOTEN… VERBOTEN…”, to znów nasuwały się na ów plakat szare głowy bez twarzy i czyjś głos zza kłębów dymu mówił: „Jeszcze trzydzieści minut… Jeszcze trzydzieści minut…” Karty szeleściły jak liście na wietrze, mętniało światło. Dym gryzł w oczy.
– Irena – zawołałem.
Odwróciła się.
– Nie nazywam się Irena.
– Wszystko jedno. Co to jest? Gabinet krzywych zwierciadeł?
– Nie – uśmiechnęła się. – Po prostu nikt nie pamięta dokładnie sytuacji, szczegółów. Etienne próbuje to sobie wyobrazić. A w głowie Langego błyskają po prostu oderwane sceny, on się nie zastanawia nad szczegółami.
Znowu nic nie zrozumiałem. A właściwie coś tam niby rozumiałem, ale niedokładnie.
– Jak we śnie – dziwił się Martin.
– Pracują jednocześnie komórki pamięci dwóch ludzi – mimo wszystko próbowałem znaleźć wytłumaczenie. – Ich wyobrażenia materializują się, zderzają ze sobą, jedno zaciera drugie.
Weszliśmy do baru. Bar znajdował się w mniejszym pomieszczeniu, oddzielonym od sali zasłoną z nanizanych na zwisające sznurki kawałków bambusa. Niemieccy oficerowie będący już na cyku, pili posępnie. Nie było tu na czym usiąść. Tylko na długiej kanapce pod ścianą całowały się jakieś pary. Pomyślałem, że Lange widocznie dobrze sobie zapamiętał to wnętrze. Na nas nikt jednak nawet nie spojrzał. Irena coś szepnęła barmanowi i zniknęła w jakichś drzwiach, za którymi widać było prowadzące na górę ceglane schodki. Barman w milczeniu postawił przed nami dwa kieliszki koniaku i odszedł. Martin spróbował.