Przed startem otrzymaliśmy instrukcje:
– Samolot wzniesie się na dwa tysiące metrów, podejdzie od północnego wschodu i zniży się nad celem do trzystu metrów. Nie stworzy to żadnego niebezpieczeństwa – spadochroniarze będą mieli pod sobą tylko korek powietrzny. Przebijecie ten korek i – gotowe!
Admirał popatrzył najpierw na Diaczuka, potem na mnie i jak gdyby zaczął mieć jakieś wątpliwości, dodał:
– Jeżeli któryś z was się boi, możecie odmówić wykonania zadania. Nie nalegam.
Spojrzałem na Tolka. Tolek spojrzał na mnie.
– Staruszek zwariował – powiedział po rosyjsku – już chce zdjąć z siebie odpowiedzialność. Co ty na to?
– Skaczę, jasne.
Admirał czekał w milczeniu, przysłuchiwał się dźwiękom nie znanego mu języka.
– Wymieniliśmy poglądy – wyjaśniłem oschle. – Jesteśmy gotowi do lotu.
Samolot poderwał się z lodowej równiny, nabrał wysokości i leciał ku wschodowi okrążając pulsującą protuberancję. Potem zawrócił i poleciał z powrotem, ciągle zmniejszając wysokość. W dole, pod nami, niebieszczyło się morze buszującego ognia, który wszakże nie parzył. Fioletowe wejście było już doskonale widoczne – nieregularna łata na błękitnym brokacie – i wydawało się stąd płaskie i twarde jak ziemia.
– Nie bójcie się – Martin denerwował się za nas. – Nie roztrzaskacie się. Jest to coś jak piana na piwie, tyle że trochę podbarwiona.
Wyskoczyliśmy. Pierwszy wyskoczył Tolek, ja za nim. Widziałem, jak pogrążył się w fioletowym kraterze, jak gdyby się weń zapadł. Co jest tam, za mętną przesłoną gazową, lód, ciemność, śmierć przez roztrzaskanie się czy śmierć przez uduszenie? Pogrążyłem się w czymś ciemnym, niezbyt wyczuwalnym, w czymś, co nie miało ani temperatury, ani zapachu. Tylko fioletowy kolor zastąpiła dobrze mi znana czerwień.
I nagle, niczym cios w oczy, błękit nieba i miasto pode mną, najpierw niewyraźne, zaledwie majaczące we mgle, potem, kiedy mgła się rozwiała, coraz bliższe i coraz wyraźniej widoczne. Dlaczego Martin twierdził, że to Nowy Jork? Nie byłem nigdy w Nowym Jorku, nie oglądałem go z pokładu samolotu, ale dzięki kronikom filmowym wytworzyłem sobie pewien obraz tego miasta. To w dole wyglądało zupełnie inaczej, nie widziałem niczego, co było mi znane ze zdjęć – ani posągu Wolności, ani Empire State Building, ani wąwozów ulic, ani drapaczy chmur. O nie, to nie był Nowy Jork, to było jakieś zupełnie inne miasto, miasto bliższe mi i lepiej znane.
Pode mną niczym gigantyczna litera „A”, ale litera trójwymiarowa, wznosiła się ażurowa wieża Eiffla. Po lewej i po prawej jej stronie widziałem krzywe łuki – wstęgę Sekwany. Wielu ludziom wszystkie rzeki oglądane z lotu ptaka wydają się błękitne, nawet granatowe, mnie zawsze się wtedy wydaje, że są one zielone. Ta zielona Sekwana skręcała w prawo w stronę Mairie d’Ivry i w lewo, w stronę Lasku Bulońskiego. Moje oczy od razu odnalazły Luwr i rozwidlenie koryta rzeki wokół wyspy Cite. Pałac Sprawiedliwości i Notre Damę wyglądały stąd, z góry, jak dwa kamienne sześciany, rozpoznałem je jednak. Poznałem również Łuk Triumfalny na słynnym placu, z którego rozchodzi się promieniście chyba z dziesięć ulic.
– Martin nałgał – powiedział Tolek. – To ma być Nowy Jork?
Obejrzałem się i zobaczyłem Tolka – wisiał na napiętych linkach swego spadochronu o dwa metry ode mnie. Właśnie – wisiał. Nie opadał, nie płynął w powietrzu, nie był unoszony przez wiatr – wisiał, zastygł nieruchomo w równie dziwnie nieruchomym powietrzu. Mówię „w powietrzu”, ponieważ oddychaliśmy swobodnie i lekko, niczym w Schronisku Jedenastu pod szczytem Elbrusu.
– Nie – powiedziałem. – Nie nałgał.
– A co ty widzisz?
– Po wieży Eiffla można poznać co.
– A jednak to nie jest Paryż. Niby to, a jednak nie to – powiedział Tolek.
– Głupstwa gadasz.
– Skąd ci się wzięły w Paryżu góry? Pireneje daleko, Alpy też nie bliżej. A to co?
Spojrzałem w prawo i zobaczyłem łańcuch lesistych stoków zwieńczonych rudawymi iglicami skalnymi w czapach ze śniegu.
– Może to tutejsze, grenlandzkie góry? – wyraziłem domysł.
– Jesteśmy wewnątrz kopuły. A dookoła nie ma żadnych gór.
Raz jeszcze popatrzyłem na góry. Pomiędzy nimi a kopułą widać było granatowe pasemko wody. Jezioro? Morze?
– Jak się nazywa ta gra? – zapytał nagle Tolek.
– Jaka znowu gra?
– No, ta układanka z kawałków…
– Jig-saw.
– Ile jest w hotelu personelu nie licząc gości? – myślał na głos Tolek. – Ze trzydzieści osób. Czy oni wszyscy są z Paryża? Któryś napewno jest z Grenoble. Albo jeszcze skądś, z jakichś takich stron, gdzie są góry i morze. I każdy ma własny Paryż pół na pół z Pipidówką. Jeśli skleisz to wszystko do kupy, nie będzie modelu. Nie da rady, nie to.
Powtórzył przypuszczenia Ziernowa, ale ciągle jeszcze miałem wątpliwości. Bawimy się klockami? Dziś zbudujemy, jutro rozrzucimy? Dziś Nowy Jork, jutro Paryż? Dziś Paryż z Mont Blanc w tle, a jutro z Fudżijamą? Ale niby dlaczego nie? Może w tym laboratorium poszukuje się tego, co w naszym ziemskim życiu jest typowe? Może sprawdza się tu owo „typowe” i uściśla? A może to „nie to” to dla nich jest właśnie „to”, to, czego szukają?
– A dlaczego nie opadamy? – zapytał nagle Tolek.
– Słyszałeś kiedy o zjawisku nieważkości?
– W stanie nieważkości człowiek jak gdyby pływa. A ja się nie mogę ruszyć. Spadochron też jest jak z drewna. Coś nas trzyma.
– Nie coś tylko ktoś. Gościnni gospodarze dają nieproszonym gościom lekcję uprzejmości.
– Duby smalone! – powiedział Tolek i zamilkł, ponieważ coś, jak gdyby nagły podmuch wiatru, poderwało nas właśnie i poniosło nad Paryżem. Początkowo opadliśmy na jakieś dwieście metrów. Miasto stało się jeszcze wyrazistsze, było je jeszcze lepiej widać. Nad kominami fabryk zakłębiły się czarne, szpakowate dymki. Liszka, która powolutku pełzła wzdłuż Sekwany, przepoczwarzyła się w pociąg jadący na Gare de Lyon, a kasza rozsypana na chodnikach ulic przemieniła się w barwną mozaikę letnich garniturów i sukienek. Potem podrzuciło nas do góry, miasto znowu zaczęło się zmniejszać, wreszcie topnieć. Tolek wzleciał wyżej niż ja i nagle zniknął wraz ze spadochronem w korku Ula. W dwie czy trzy sekundy później wpadłem w ów korek i ja, a potem obaj z Tolkiem jak dwa delfiny podskoczyliśmy ponad krawędzią błękitnej kopuły, przy czym żaden z naszych spadochronów ani na chwilę nie zmienił swego kształtu, zupełnie tak, jak gdyby wiał w nie od dołu jakiś niewidzialny strumień powietrza. Zaczęliśmy opadać na białą równinę lodowca.
Wylądowaliśmy wolniej niż przy normalnym skoku ze spadochronem, Tolek jednak upadł przy lądowaniu i spadochron powlókł go po lodzie. Zanim odpiąłem swoje szelki, zanim zdążyłem pośpieszyć mu z pomocą, biegli już w naszą stronę ludzie z obozu. Thompson biegł na czele. W rozpiętej kurtce i kanadyjskich sznurowanych butach, bez czapki, ostrzyżony na jeżą wyglądał jak stary trener. Widywałem takich trenerów na ostatniej olimpiadzie zimowej.
– No i co? – zapytał swoim zwykłym władczym tonem.
– Wszystko w porządku – powiedziałem.
– Martin już nas zawiadomił, że obaj pomyślnie przebyliście korek.
Wzruszyłem w milczeniu ramionami. Po kiego diabła trzymali Martina w powietrzu? Cóż on by nam pomógł, gdybyśmy nie przebyli korka pomyślnie?
– Co tam jest? – zapytał wreszcie Thompson.
– Jig-saw – odpowiedziałem.
ZAKŁAD
Wracaliśmy do Umanacu samochodem terenowym. Admirał wraz z całą aparaturą, jaka tylko się dała załadować do samolotu, odleciał już bezpośrednio do Kopenhagi.
W Kopenhadze odbyła siłę jego ostatnia konferencja prasowa. Wysłuchaliśmy jej przez radio w naszym wozie i nagraliśmy ją nawet na magnetofonie. Oto zapis naszego nagrania. Usunęliśmy wszystkie okrzyki, śmiechy, nieistotne repliki z sali, zostawiliśmy tylko same pytania i odpowiedzi:
– Może komandor zechce nam na początek złożyć oficjalne oświadczenie?
– Będzie ono krótkie. Wyprawa się nie powiodła. Nie udało się nam zbadać ani fizycznego i chemicznego charakteru błękitnego blasku, ani istoty zachodzących w jego wnętrzu zjawisk – mówiąc o wnętrzu blasku mam na myśli przestrzeń ograniczoną protuberancjami.