Byli teraz w połowie urwiska. Łódź zbliżała się. Odróżnić w niej było już można wyraźnie dwóch ludzi, z których jeden siedział przy sterze trzymając linkę żagla, drugi stał na dziobie kołysząc się na szeroko rozstawionych dla równowagi nogach. Sunęli wprost ku ukrytej za ogromnym załomem skalnym cichej przystani, przytykającej do kawałka gładkiej plaży. Alex przypomniał sobie, że w czasie odpływu plaża ta powiększała się wielokrotnie i można nią było wyjść kilkaset jardów do miejsca, gdzie w tej chwili szumiały fale.
– Zdaje się, że Hastings ma coś – zawołał Drurnmond i wskazał wyciągniętą ręką. Rzeczywiście, człowiek stojący na dziobie trzymał przed sobą coś, co wyglądało jak wielki podłużny worek. Łódź przeskoczyła barierę fal i zatoczywszy miękkie półkole w spokojnej wodzie, zaryła dziobem w piasek. Zanim jednak dotknęła ziemi, usłyszeli wołanie:
– Nareszcie mam ją, Ianie! Mam ją! – Hastings kiwał ku nim z pokładu. Drugi siedzący na rufie rybak zeskoczył szybko, kiedy dziób dotknął brzegu, i idąc po kolana w wodzie, zręcznie popchnął łódź dalej, wykorzystując zbliżenie się długiej fali przybrzeżnej. Stojący na dziobie zeskoczył na ziemię, a potem sięgnął po zdobycz, którą porzucił na chwilę w łodzi. Alex i Drummond byli już na dole.
– Spójrz! – powiedział rybak. Rzeczywiście, ryba była przerażająca, prawie trójkątna, o ohydnej zębatej paszczy otwartej teraz bezsilnie. – Trafiłem ją harpunem! Godzinę nas kosztowało, zanim dała się wciągnąć do łodzi. Gdyby nie Malachi, nie oglądałbym jej chyba. Wyciągnęła nas prawie dwie mile w morze, holując pod wiatr i rozpięty żagiel. Dopiero tam udało mi się uderzyć ją po raz drugi i straciła siły.
– Piękna panna! – powiedział Drummond, klepnąwszy rybę po grzbiecie, którego łuska bardziej przypominała pancerz średniowiecznego rycerza, niż to, co ludzie zwykli nazywać rybią łuską. – Poznajcie się. To jest pan Joe Alex, mój przyjaciel z czasów wojny, a to profesor Robert Hastings, mój przyjaciel i równocześnie konkurent w sprawach związanych z pewnym żółtym materiałem, a właściwie tym, co się da z niego uzyskać. – Alex uścisnął dłoń profesora. Spod okapu rybackiej czapki spojrzały na niego mądre, sympatyczne oczy, pełne wyrazu i pogody. „Optymista… – pomyślał Joe – urodzony optymista, któremu w dodatku dobrze powiodło się w życiu i jest na tyle inteligentny, żeby rozumieć, że to nie tylko jego zasługa, ale także i losu”. Amerykanin miał szczupłą twarz o ostrych rysach, nieładną może, ale w sumie dającą obraz tego, co nazywa się męską urodą, a co bywa często połączeniem opalenizny, energii, przedsiębiorczości i radości życia. „Jeden z tych ludzi, których lubią kobiety, psy i dzieci. Na pewno myśliwy, rybak, może nawet dobry pływak albo lotnik amator. Kocha swoją pracę i chce osiągnąć w niej doskonałość, ale równocześnie wie, że życie składa się nie tylko z pracy”… Wszystko to pomyślał, patrząc już nie na Amerykanina, ale na drugiego człowieka, który w tej chwili wychodził z wody. Spod kaptura rybackiej czapki wyglądała stara, pomarszczona i spalona wiatrem twarz. Tylko oczy w niej były młode, jasnoniebieskie i tak czyste, jak oczy pięcioletniego dziecka.
– Zaczekaj, Malachi! – krzyknął Drummond. – Pomożemy ci!
Razem podciągnęli łódź wyżej, na suchy piasek. Malachi wyprostował się i spojrzał na idącego ku niemu Alexa.
– Czyżby to był pan Alex? Witamy pana w Sunshine Manor. Tyle lat! Nic się pan nie zmienił, proszę pana! – Był wyraźnie uradowany. Alex uścisnął serdecznie jego rękę.
– Malachi – powiedział – pamięta pan, jak siadywaliśmy tu, na tej przystani, i przyglądaliśmy się Hunom, kiedy lecieli z Francji na Londyn? My wszyscy byliśmy zmartwieni, tylko pan pykał swoją fajeczkę i mówił pan, że nie takie rzeczy ta nasza dobra, stara wysepka wytrzymała, więc i to wytrzyma.
– A czy nie miałem racji? – Malachi uśmiechnął się, ukazując rząd białych, zdrowych zębów, które w tej pomarszczonej twarzy wyglądały jak pożyczone od kogoś o wiele młodszego.
– Miał pan. – Joe sięgnął do kieszeni. – Zdawało mi się, że zawsze pali pan w prostych fajkach. Nie wiem, czy dobrze to zapamiętałem? – Wyciągnął ku niemu pudełko z fajką. – Może się przyda jeszcze jedna?
Stary ogrodnik otarł wilgotne ręce o skraj impregnowanego kaftana rybackiego i otworzył pudełko.
– Bardzo piękna, proszę pana. Dziękuję panu bardzo. To dobrze, że pan przyjechał do nas. Pamiętam, kiedy panowie przyjechali, rozbici po tym wypadku…
„Zaraz zapyta mnie o Bena Parkera”… – pomyślał Alex, ale stary Malachi raz jeszcze obejrzał fajkę, wetknął ją do ust, a potem ponownie schował do pudełka.
Ruszyli wszyscy czterej pod górę. Hastings niósł swoją ogromną rybę i nie dał się w tym wyręczyć. Zdjął tylko kaptur i Alex dostrzegł, że jest zupełnie łysy, ale łysina ta nie szpeciła go. Przeciwnie, dodawała mu godności, jak ongi starym Rzymianom, których łyse konterfekty w marmurze są w oczach współczesnego człowieka pełne cezaryjskiej godności.
– Zaraz spreparujemy ten łeb dla pana – powiedział Malachi – żeby go pan mógł zabrać na pamiątkę.
Hastings ucieszył się tym najwyraźniej i zapytał, czy dowiezie na pewno głowę ryby po tak krótkim przygotowaniu. Na to Drummond przypomniał parę swoich trofeów, które stary ogrodnik zakonserwował sobie tylko znanymi metodami. Alex nie przysłuchiwał im się uważnie. „Czegoś tu brak? – myślał. – Ale czego? Już wiem. Nie zapytał mnie o Parkera. Dlaczego Malachi nie zapytał mnie o Parkera?”
– Muszę popatrzeć na pracę przy tej rybie! – Hastings wydawał się tak przejęty, jak gdyby decydowały się w tej chwili losy jego wizyty w Anglii. – Czy można będzie?
– Czemu nie? – Ogrodnik uśmiechnął się. – Chodźmy.
Ruszyli przez taras.
– Ponieważ my nie złowiliśmy takiej ryby, więc nie będziemy patrzyli na to zazdrosnym okiem – powiedział Drummond. – Pan Alex i ja przejdziemy się trochę po parku. Jest za ładny dzień na to, żeby spędzać go przy wędzeniu rybich głów. Chodź, Joe!
Pociągnął Alexa w stronę domu. Hastings i ogrodnik ruszyli w kierunku małego domku, stojącego tuż nad urwiskiem i tak oplecionego bluszczem i pękami dzikiej róży, że poza kominem i fragmentem czerwonego dachu niewiele można było z niego dostrzec.
Drummond i Alex przeszli sień i znaleźli się na tarasie po przeciwnej stronie domu. Park był teraz w pełnym rozkwicie lata. Cztery olbrzymie platany, stojące jak potężni wartownicy po obu stronach wejścia do głównej alei, lśniły w słońcu białymi pniami. Dalej park ginął za podwójną barierą starych lip, pod którymi tylko gdzieniegdzie widać było początek znikających w cieniu wypracowanych ścieżek. Obaj mężczyźni weszli w milczeniu w monumentalną aleję lipową, która, jak zauważył ze smutkiem Alex, nie zmieniła się w ogóle od chwili, kiedy ją widział po raz pierwszy. „Miałem wtedy dwadzieścia lat – pomyślał nagle prawie z rozpaczą – dwadzieścia lat… byłem młody…” Ale i dziś nie czuł się stary. W jakiś zdumiewający sposób życie odsuwało się i ciągle było przed nim. Ciągle wierzył, że nastąpi dzień, w którym zacznie się ono naprawdę, jak gdyby to wszystko, co przeżył, było tylko stanem prowizorycznym, który później ulegnie stabilizacji i nabierze sensu.